Translate

piątek, 4 lipca 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (27) - Po burzy







 







SREBRZYSTY














Nie opowiedziałam Annie wszystkiego o wycieczce do Włoch. Lata, gdy przyjaciółce mówiło się z detalami o chłopaku, dawno minęły. Poza tym, to było bardzo nasze. Moje i Srebrzystego. Ja już nie dziewczyna. On już nie chłopak. Dwoje dojrzałych ludzi.


Pamiętam, był chyba początek września. Do Galerii Mokotów przygnała mnie chęć nabycia super ciuszka w butiku. Po drodze rzucił mi się w oczy napis – Biuro Podróży. Matko kochana! Przecież, zgodnie  sugestią pani Donki, dobrze byłoby, gdybym wyjechała w październiku do miejsca odległego od Warszawy, a ja nic w tej sprawie nie zrobiłam! Wstąpiłam. Powiedziałam, że muszę pojechać na kilkudniową wycieczkę w takim terminie, żeby dwudziesty październik spędzić poza krajem. Widząc pytanie w oczach miłej, uśmiechniętej panienki, wyjaśniłam, że chcę zrobić sobie prezent urodzinowy. Dziewczyna postukała w klawiaturę komputera. 
-  Proszę pani, w tym terminie w grę wchodzi tylko wycieczka do Paryża -  miła patrzyła na mnie wyczekująco. 
Koszty niezbyt wysokie. Co prawda dojazd autokarem. Ale, co mi tam! Biorę! Następnego dnia dopełniłam formalności. I pozostało tylko czekać. Coś mi jednak szeptało, że nie pojadę. No i stało się! Na dwa tygodnie przed wyjazdem – e-mail. Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu braku chętnych wycieczka do Paryża nie odbędzie. W zamian proponujemy do wyboru dwie wycieczki do Chorwacji lub do Włoch – Włochy Klasyczne. Na decyzję czekamy do jutra. Przepraszamy za kłopoty. O, matko kochana!! Te Włochy to dla mnie. Wenecja – Piza – Florencja – Rzym – Watykan – Monte Cassino – Pompeje – Neapol – Capri – Asyż. O czymś takim marzyłam, pojadę tam, będę, zobaczę! Jeszcze telefon do Donki. Włochy? Proszę zadzwonić wieczorem. Oczywiście zadzwoniłam. To będzie bardzo romantyczna podróż – powiedziała Donka z uśmiechem w głosie. Natychmiast podjęłam decyzję. Jadę.

-  Siadaj tu i słuchaj - powiedziała moja znajoma. Halina. Osoba stanowcza, nie miałam więc wyboru. W dodatku wróżka. Pierwszy raz rozkładała karty dla mnie. Pierwszy raz w życiu miałam stawiane karty.

-  O! Co ja widzę, no, no, skarbie – Halinka potrząsała tlenioną głową nad rozłożonymi kartami- będziesz duszą towarzystwa, mężczyźni będą cię adorować (ona ma arystokratycznych przodków, stąd ten język), poznasz urocze osoby, nawiążesz znajomości, które potrwają dłużej niż wycieczka. Ale, ale, kochana, zafascynuje się tobą pewien Włoch. To będzie w jednym z hoteli. Spojrzycie na siebie i obydwoje będziecie wiedzieć, że to jest To.
-  Kelner? – zapytałam cichutko.
-  Nie, kochanie – padło po chwili namysłu - właściciel hotelu.
-  I zobaczyłaś to w kartach? – wyrwało mi się, wciąż cichutko.
-  Nie kpij sobie - oburzenie w  głosie blond wróżki kazało mi zamilknąć - jestem tego pewna – powiedziała po chwili podnosząc głowę z nad rozłożonej talii.
Niebieskie oczy spojrzały na mnie karcąco. Jeszcze raz przyjrzała się kartom.
-  Przekonasz się, niedowiarku – pogroziła palcem - no i stawiasz duży sok.
Znowu sok. Wódki ani kawy to ona nie pije. Szkoda, byłoby przyjemniejsze to stawianie, a tak – kinderbal.
- Ależ Halusiu, to nie all inclusive – z trudem panowałam nad śmiechem -  my będziemy każdą noc spędzać w innym hotelu. I co, w każdym z tych hoteli mam rozglądać się za zafascynowanym mną Włochem? No, nie dam rady.
- A przeczytałaś dokładnie program tej swojej wycieczki? Wrócisz do domu, to zrób to – poirytowanie w jej głosie było słychać wyraźnie, bardzo wyraźnie.

Tylko dzięki Halince pojechałam w ogóle. Bo okazało się, że autobus odjeżdża o 7.30 a nie o 8.45. Skąd wzięła mi się ta 8.45, myślałam gorączkowo.  Aaa, już wiem, to wycieczka do Paryża miała ruszać o tej porze. Chwała ci Halinko, za wszystko!  Na dodatek w jednym z hoteli pod Rzymem mielimy cztery zarezerwowane noclegi. Podenerwowana godziną odjazdu – mogłam spóźnić się i nie pojechać – nie skojarzyłam tych noclegów z wróżbą Halinki.

Pobiegłam do mojej Marioli ze zdjęciem nowej fryzury. Takiej króciutkiej, asymetrycznej. Po konsultacji z bywałymi w świecie Justyną i Anną skompletowałam ciuchy. Podobałam się sobie z nową fryzurką, w dżinsach i dżinsowej kurteczce z kapturem. Na nogach płócienne saszki na niezbyt wysokim obcasiku. Kurcze, nie umiem chodzić na płaskim obcasie! Mam wrażenie, że za chwilę się przewrócę na plecy, a pupę ciągnę po ziemi. Przy moim marnym wzroście zawsze chodziłam w pantoflach na wysokim obcasie. Ale wycieczka, to wycieczka i nie ma co wygłupiać się na szczudłach. Na wszelki wypadek - może być ciepło - zapakowałam jeszcze na zmianę espadrylki na małym koturnie i parę mokasynów - może być zimno. Mokasyny miały grubą podeszwę. Też w formie klinika. Zatem nie na płaskim obcasie. No i ciuszki.  Wygodne i sportowe. Bluzy, T-shirty, rozpinana bluza polarowa z kapturem – może być chłodno. Jeszcze sztormiak – może padać -  dobrej firmy, zostawiony mi w spadku przez Yetiego. Nic w stylu „od Sasa do Lasa”. Wszystko dopasowane kolorystycznie.

W dniu wyjazdu zameldowałam się na Zachodnim spakowana, zadokumentowana i pojechaliśmy. Najpierw do Katowic, gdzie mieliśmy godzinną przerwę w podróży. Wałęsałam się po dworcu. W bufecie wypiłam herbaty i przegryzłam – jak mówi młoda – kanapkę. W niezbyt czystej toalecie umyłam ręce, odświeżyłam się i nagle stwierdziłam brak pierścionka. Nawet zbytnio nie zmartwiłam się. Dostałam go od ciotki Yetiego, starszej pani. Był to jej zaręczynowy pierścionek. Do ślubu nie doszło. Nie przyniósł szczęścia ani jej, ani mnie. Znalazł go jeden z wycieczkowiczów. Po prostu zsunął się w niewytłumaczalny sposób z palca i leżał sobie w autobusie. Na siedzeniu obok tego wycieczkowicza. Skoda, że nie wyrzuciłam go do Fontanny di Trevi. Pierścionek – nie wycieczkowicza.

Przyjechał właściwy autobus i ruszyliśmy wesołą gromadą w podróż do Włoch. Rozejrzałam się dyskretnie dookoła, rzeczywiście sympatyczni ludzie. Dostało mi się miejsce obok Irenki. Przyjechała z Gdańska. Bo okazało się, że Katowice to miejsce zlotu gwiaździstego wycieczkowiczów z całej Polski.
Za to pilotka! Nie dość, że wyglądała jak modelka, to jeszcze mądra baba, z olbrzymią wiedzą, dowcipna i kontaktowa. A opiekowała się nami, jak kwoka kurczętami. Bardzo stanowcza kwoka! I do tego – Helena. Lena. Jak moja  mama. Czułam, jak robi mi się w duszy coraz pogodniej. Po kilku godzinach podróży, tuż przed opuszczeniem naszego pięknego kraju, nastąpiła mała przerwa na zjedzenie obiadu, podczas którego zaczęliśmy zacieśniać stosunki. Z kilkoma współobiadowiczami zaczęliśmy mówić sobie po imieniu. I tak powstała idea mówienia sobie po imieniu, bez względu na wiek, podczas całej wycieczki. Wzięłam to na siebie.
-  Słuchajcie, kochani, będziemy włóczyć się po tej słonecznej Italii całe dziesięć dni, więc mówmy sobie po imieniu – powiedziałam, wstając i usiłując utrzymać równowagę w jadącym autokarze - ja jestem Wera.
Odpowiedziały aprobujące oklaski i rzucanie imion. W miłej atmosferze wjechaliśmy ciemną nocą do Austrii. A rankiem do słonecznej Italii.

Wenecja zachwyciła mnie swoją urodą. Po zwiedzeniu i zobaczeniu wszystkiego, co było do zobaczenia, po obowiązkowym zakupieniu masek dla młodej, usiedliśmy przy stolikach w porcie. Słońce oblewało blaskiem nas, stoliki i skrzyło tęczą w kieliszkach wina.
-  Wero, spójrz – zaśmiała się Jola o jasnych włosach – gołębie zostawiły ci pamiątkę  na kurtce, spotka cię szczęście.
To zaczęłam odczuwać w zalanej słońcem Toskanii. Nie deja vu. Nie. Raczej jak powrót do rodzinnego domu po bardzo długiej nieobecności. Zmęczona koszmarem mojego małżeństwa i dwuletnim piekłem wychodzenia z depresji porozwodowej, byłam u siebie. Florencja. Widok z tarasu widokowego odebrał mi mowę. Stare pałacyki. Domy na wzgórzach z czterospadowymi dachami, kremowymi ścianami oplątanymi soczystą zielenią winorośli, drewniane okiennice na prostokątach okien. Przejrzystość powietrza. Czyste barwy kwiatów. Wszystko skąpane w blasku słońca. Byłam u siebie. Tak zwyczajnie. Nareszcie.
- Kochani – powiedziała Lena trzeciego dnia – dzisiejszą noc i trzy pozostałe spędzimy w hotelu pod Rzymem. Koniec z rozpakowywaniem i pakowaniem walizek. Zostawiamy je tutaj. Cztery kolejne wieczory, po zwiedzaniu, wracamy na włoską, gorącą kolację z winem i deserem.
Zapanowała powszechna radość. Jeszcze tylko kolejka do recepcji, przydział pokoi, odebranie kluczy, prysznic, kolacja i spać. Pięćdziesiąt dwie osoby ustawiły się w karnej kolejce. I w tym momencie zaczęła sprawdzać się wróżba Hali. Zaczął się mój Harlequin. Dokładnie w rocznicę urodzin.

Za ladą recepcji stał, jak okazało się później, sam właściciel hotelu. Gęste, ciemne, całe w srebrnych pierścionkach, włosy. Głęboko osadzone oczy pod grubymi brwiami. Nos z małym garbkiem. Silnie zarysowana szczęka z ciemnym śladem zarostu. Chłopięcy, trochę dziwny u tak dojrzałego mężczyzny, uśmiech. Jakby to nie ująć i jakby to śmiesznie nie zabrzmiało – nasze oczy spotkały się i wszystko dookoła przestało istnieć. Byliśmy tylko my. I uczucie, że to ktoś bliski, dawno temu znany. Niedokończona rozmowa. Pierwsze słowo, jakie przyszło mi do głowy na jego widok. Srebrzysty.

To chyba przypadek, ale jego sweter i moja bluza miały ten sam kolor. Fioletowy.

O urodzinach przypomniałam sobie tuż przed kolacją. Zaprosiłam do stołu Lenę na wino. W tym momencie zgasło światło i z zaplecza wyszedł Srebrzysty. Niósł olbrzymi tort z palącą się świeczką. Per Wera, powiedział, a Lena nie musiała tłumaczyć. Co prawda, tort dla Wery był tylko symbolicznie. Podzielono go dla wszystkich gości. W ramach przywitalnej obiadokolacji:)

Wyszłam przed hotel na papierosa. Była noc. Niebo pełne gwiazd – przecież to Włochy!  Usłyszałam – dziwną polszczyzną – „o piekne oczi”.  Za mną stał Srebrzysty.  Zakręciło mi się w głowie. Wziął mnie za rękę, weszliśmy do holu. Usiadłam na kanapie. Przyniósł z baru dwa kieliszki. I Martini. Cin – powiedział. Zaczęliśmy rozmawiać po angielsku, włosku i po polsku. Znaczy on po włosku. O dzieciach. I rodzinie. Że ja po rozwodzie. On w separacji. Tak, jakbyśmy spotkali się po długich latach niewidzenia się.  W pewnej chwili przechylił się, przyciągnął mnie do siebie i zaczął całować. Oddawałam mu te pocałunki. Zza ściany dobiegały głosy, brzęczało szkło. To wycieczkowicze jeszcze bawili się w najlepsze. Głośniejszy wybuch śmiechu oprzytomnił mnie.
-  Nie, proszę, nie – odsunęłam się. 
-  Perche? – spytał.
Pośpiesznie zaczęłam wyrzucać z siebie słowa – angielskie, polskie – o moich zasadach, że nie znamy się, że ktoś może zobaczyć, że dyskrecja.
Zrozumiał! Jeszcze jeden gwałtowny pocałunek. I poszłam do pokoju. Na schodach odwróciłam się na chwilę. Stał tam i patrzył na mnie. Tęsknie. Smutno.

Obudziłam się w ciemności. Zerknęłam na zegarek. Piąta rano. Irenka pochrapywała. Przypomniałam sobie jej pełen nagany wzrok po moim późnym powrocie. I nagle dotarło do mnie, że jestem głupia!. Potwornie głupia! Całe życie przestrzegałam tak zwanych zasad. I jak na tym wyszłam?! Jak Zabłocki na mydle! A co mnie obchodzą ci wszyscy ludzie! – szepnęłam w ciemności -  mam gdzieś zdanie Irenki i jej surowy wzrok! Młodość minęła. Jak długo jeszcze mężczyźni będą patrzyli na mnie takim wzrokiem? Wiedziałam, co zrobić.

Ranek. Wszyscy już siedzieli w autokarze. Był w recepcji.
- Wczoraj byłam głupia, przyjdę do ciebie dzisiaj – szepnęłam mu do ucha.
I znowu zrozumiał. Oczy mu pojaśniały. I pokazał na zegarku północ.

Rzym przywitał nas ołowianym niebem. Siąpiło, padało lub lało. Przydał się sztormiak z kapturem. Płócienne saszki, przemoczone do cna, tryskały małymi fontannami wody. Przemarznięci i mokrzy rozgrzewaliśmy się w autokarze herbatką z prądem, gdy Lena, odrywając telefon od ucha – gadała z kimś po włosku – zapytała mnie, czy bardzo zmarzłam. Potwierdziłam, a ona powiedziała do telefonu – si, molto. No i w hotelu czekały na nas – pomimo kary grożącej za włączenie ogrzewania przed sezonem – gorące kaloryfery. Srebrzysty zabiegał o moje względy w uroczy sposób.

Czekał. W półmroku przylgnęliśmy łapczywie. Gwałtownie. Nie odrywając się od siebie, potykając, zamknęliśmy za sobą drzwi pokoju. Privato. Nasz azyl na kilka nocy. To było jak powrót po latach. Zdyszane oddechy. Spełnienie. Cisza. Czułość –  wszechogarniająca mnie czułość. Jego czułość. Szepty w ciemności. Cara mia. Bella. Kochany. Mój. Przylgnięcie. Splątanie. Nie ma mnie ani jego. Nie ma granicy naszych ciał. Jesteśmy my. Leniwe pocałunki, muśnięcia, przytulenie. Krótki sen. I przypływ pożądania. Tym razem lekcja odrobiona. Razem wchodzimy na tę naszą wieżę. W zgodnym rytmie ciał, oddechów, westchnień. I znowu przeogromna, zalewająca mnie fala jego czułości.  Muszę już iść, szepnęłam nad ranem. Gwałtowne - no, ogarnięcie mnie sobą, kilka słów  szeptanych do ucha i – si, amore.

Capri. Piękno w czystej postaci Milczałam  na stateczku, którym opływaliśmy ten skalisty raj. Lazurowa Grota. Koralowa Grota. Domy na skałach jak miniaturki. Milczałam tez zwiedzając uroki i ogrody tej wyspy. Chodziłam w pewnej odległości od naszej grupy i w samotności chłonęłam te wszystkie cuda.

Port nad Zatoką Neapolitańską. Woda lśniła turkusem, by przejść w szmaragd i zachmurzyć się  ciemnym granatem. Wezuwiusz. Stoliki nakryte obrusami w żółto-granatową kratkę. Słońce. Ciepły wiatr.  Przede mną talerz spaghetti z owocami morza, wino bianco. Kawa z Amaretto. Jak bardzo teraz rozumiem słowa piosenki – już teraz wiem, że dni są tylko po to, by do ciebie wracać każdą nocą złotą. Bo tam czeka mój mężczyzna. Srebrzysty. O szerokich ramionach, wąskich biodrach, płaskim brzuchu. Czeka jego namiętność i czułość. Nasza ostatnia noc. Tych kilka chwil tylko dla nas.

Rozstawaliśmy się długo. Ostatnie przytulenie. Moje oczy. Jego usta. Nasze dłonie. Jego prośba o mój telefon. Jego wizytówka. Moja wizytówka. I to, co napisałam po polsku, na chwilę przed odjazdem, na odwrocie. Ty i Capri – moje najpiękniejsze, gorące wspomnienie Włoch. 

Kierowca manewrował autokarem. Patrzyłam na Srebrzystego, stojącego przed drzwiami hotelu. Uniesienie dłoni w geście pożegnania. I spojrzenie, jak w wieczór pocałunków.

Przed nami Asyż i do domu. Pochyliłam fotel, ułożyłam się wygodnie, przymknęłam oczy. Wokół gwar rozmów. Lena zaczęła opowiadać o mieście i jego sławnym mieszkańcu.

A ja pogrążyłam się w myślach. Nieważne, czy ja i Srebrzysty spotkamy się jeszcze. Ten mężczyzna swoją czułością pozwolił uwierzyć mi w siebie. We własną wartość. Kobiecość. We wszystko, co zostało mi zabrane.




Kilka dni po powrocie do pokoju wpadł ptaszek. Fruwał sobie po mieszkaniu aż usiadł na ramie lustra w sypialni. Prosiłam, żeby sobie pofrunął na dwór, ale on przechylał łebek i ćwierkał radośnie. Otworzyłam drzwi na balkon. Po kilki minutach odfrunął. Może to myśli Srebrzystego przyfrunęły do mnie?


I stała się rzecz, o której nie pomyślałam nigdy poważnie. Napisałam opowiadanie o tej wycieczce, o mnie i Srebrzystym.


Gdyby on nie pisał tych SMS-ów, tych maili. Ale pisał. Nie dawał o sobie zapomnieć. Kocha, chciałby mnie znowu całować i kochać się ze mną, tęskni, czeka na mnie. Tłumacz Google mi to wszystko tłumaczył na polski. W końcu kupiłam sobie podręcznik z CD do nauki włoskiego.  Zebrałam się na odwagę, napisałam krótki list i poprosiłam córkę Justyny o przetłumaczenie  na włoski. Zaraz go tu wkleję, poczekajcie chwilkę.



Kochanie,

Przeżyliśmy kilka wspaniałych chwil. Nigdy o nich nie zapomnę. Tęsknię bardzo. Jeszcze nie wiem, czy to było chwilowe zauroczenie, czy mamy szansę na przyszłość. To zależy tylko od nas. Od Ciebie.

Dziękuję za zaproszenie. Wolę jednak, żebyś Ty odwiedził mnie w Warszawie. Mam nadzieję, że przez kilka dni będziemy znowu szczęśliwi.
Całuję.
Ewa
PS. Nie chcę wychodzić za mąż.

Amore,
Abbiamo vissuto insieme dei momenti splendidi. Non li dimenticherò mai. Mi manchi molto. Non so ancora se la nostra sia stata un’infatuazione temporanea o se abbiamo davanti a noi un futuro. Questo dipende soltanto da noi. Da Te.


Ti ringrazio per avermi invitata. Preferisco comunque che tu venga a trovarmi a Varsavia. Spero che per alcuni giorni potremo rivivere la nostra felicità.

Ti bacio

Eve

Ps. Il matrimonio non mi interessa



Odpisał, że nie może przyjechać, bo hotel, obowiązki itd. W listopadzie mój srebrzysty kochanek zaprosił mnie do siebie. Chce przywitać ze mną Nowy Rok. Lena przyjeżdża z wycieczką na pięć dni. No i uległam. Pojechałam.

Nasze czerwone swetry i czarne dżinsy. To na pewno był przypadek.

Znajomy Klaudii, Włoch mieszkający w Polsce i parający się tłumaczeniem, przełożył na włoski opowiadanie. Zaledwie zdążyłam wziąć prysznic, gdy stanął w drzwiach. Niepotrzebne były słowa. Znowu byliśmy tyko my. I mieliśmy po dwadzieścia lat. W środku nocy, gdy wtuleni w siebie zapadliśmy w krótką drzemkę, zapytałam żartem – amore, parli me, una gita – una donna? No – odpowiedział po chwili, po przetrawieniu mojego włoskiego – una gita  -  dieci donne. Pogroziłam mu pięścią, a on ją pocałował. Zapalił światło i przeczytał moje opowiadanie.  Usnęliśmy nad ranem….


I jak śmiesznie mówił kocham

Jeszcze pisaliśmy do siebie SMSy. Jeszcze kilka postów na skrzynkę. O tęsknocie. O spotkaniu. Ostatni mail z prośbą o moje nagie(sic!) zdjęcie. Rozpłakałam się, że ta miłość przyszła do mnie za późno. I powiedziałam o tym Oli.

-  Mamik, przestań – zagrzmiało moje dziecko – popatrz na to z innej strony. Przepraszam, że to powiem, ale pokaż mi kobitę w twoim wieku, którą facet prosi o nagie zdjęcie, którą wybrał z iluś tam bab zdecydowanie od ciebie młodszych i to blondynek. Pokaż mi, no! A ci inni? Przecież wciąż jakieś portki kręcą się wokół ciebie. I jak często babcie zaczynają pisać? Oj, mamiku, mamiku, przestań się mazać! Niejedna zamieniłaby się z tobą.

Wywołałam kiedyś śmiech tej mojej mądrali, gdy tłumaczyłam jej, a w zasadzie sobie, dlaczego ten związek nie ma przyszłości.
-  On nie przyjedzie tutaj – perorowałam - a nawet gdyby, co ja bym wtedy z nim zrobiła? I co on by tutaj robił? Ja nie pojadę tam, bo co ja tam będę robić. Nie znam języka. Inna mentalność, inna kultura. Uważasz, że jest mi wierny? Przecież oni niewierność mają zapisaną w genach i akceptowaną. Poza tym tu mam swoją fryzjerkę, kosmetyczkę, manicurzystkę, pedicurzystką. Przyjaciół. I ciebie, skarbie. I Kremóweczkę.
-  Matka, dobrze kombinujesz – znowu zagrzmiało śmiechem moje dziecko – i fajną kolejność ważnych dla ciebie osób wymieniłaś.




marzec, 2012

Powiecie, że zakręcona jestem, ale ja wierzę w znaki i stare przesądy. Gołąb w Wenecji, który zostawił mi ślad na kurtce – oznacza szczęście. Pozostawione buty oznaczają, że wróci się w to miejsce. Tylko, że ja wyrzuciłam je do kosza. 
A pierścionka ciotki nie wyrzuciłam do di Trevi.


Jedno wiem na pewno. 
On nie popsuje mi pięknych wspomnień.





Copyright Ewa Malarska

Joanna Kielichowska - POCAŁUNEK
(photo - www.touchofart.eu)


CDN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz