Translate

sobota, 31 maja 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (16)







grudzień, 2010
Nie żyło nam się tak kolorowo, jak teraz. Za to spokojniej. Nie było wyścigu szczurów. Mieliśmy więcej czasu dla rodziny, przyjaciół. I siebie. W latach siedemdziesiątych, gierkowskich, życie nabrało rumieńców. I to nie propaganda. Pomijam sprawy polityczne, bo w te nigdy nie byłam zaangażowana. Yeti też. Po krótkotrwałym okresie prosperity było coraz gorzej. Wystawaliśmy w kolejkach po wszystko. Po meble też. Telefony w domach były rarytasem. Załatwianie prostych spraw „po znajomości”. A jak po znajomości, to wiadomo, po towar przychodziło się na zaplecze sklepu. Czyli od tyłu. Kultowy już dzisiaj program Laskowika – „Na zapleczu sklepu”. Oj, tak – sklepowy/a to była instytucja. Car i Boh w jednym.

Wtedy też powstała instytucja komitetów kolejkowych. Tak, naprawdę! Przyszli szczęściarze zapisywali się na listę, która była sprawdzana codziennie rano  przez tenże komitet. Każdy miał swój numer kolejkowy. Ale od czego pomysłowość!  Powstało nowe, nierejestrowane w Urzędzie Pracy stanowisko. Stacz. Kolejkowy. Na ogół był to student lub emeryt, który dorabiał sobie w ten sposób do emerytury, stojąc w kolejce za pracującego, a chętnego do nabycia lodówki, pralki lub kompletu mebli.

O, matko kochana! Przypomniała mi się taka wywieszka na szybie sklepu – z powodu remanentu sklepowa daje od tyłu. Autentyczne!



Mniej więcej w połowie siedemdziesiątego szóstego roku wprowadzono pierwsze kartki żywnościowe na cukier. Po strajkach sierpniowych`80 spełniony został jedenasty z dwudziestu jeden postulatów strajkujących stoczniowców(*) - na początku przyszłego roku wprowadzono kartki na mięso. Jakoś tak od marca.  No a potem poszło to już po całości – czekolada, alkohol, benzyna, buty. 
Po 86 roku karki stopniowo likwidowano. Najdłużej trzymały się te na mięso. Do końca lipca 89 roku. 



Przypomniała mi się taka historia. Zarazem śmieszna i straszna jak gwałcenie tygrysa w małym fiacie. Czas przed Bożym Narodzeniem. Do sklepów „rzucano” różne wspaniałości.  A to cytryny, a to pomarańcze, a to mięso i wędliny. Karpie i śledzie. Czasami ten rzut towaru trafiał obok półek, na podłogę sklepu. Tak było w Super Samie. Ogromna kolejka czekających na towar. I nagle „rzucono” schab. Tłum zafalował i naparł na koszyki, by następnie, ślizgając się po posadzce, runąć na oślep w głąb hali.  
-  Bieg po zdrowie, bieg po mięso – wysapała do mnie elegancka starsza pani w przekrzywionym kapeluszu, podnosząc z posadzki drogocenną żywność.  
Kilka dni przed Świętami jeden z kolegów urwał się z pracy, albowiem został wydelegowany przez koleżankę małżonkę w celu nabycia drogą kupna śledzi i karpi. Następnego dnia wpadł na kawę. I taki przygaszony jakiś siedzi.  
-  Coś ty taki niewyraźny? – pytam – ryb nie rzucili, czy nie „doszły” do ciebie? 
- Żona przejechała się po mnie – odburknął niewyraźnie – mam ciche dni teraz. 
-  A za co? – dociekałam. 
-  Za garnitur – wyjaśnił ciutek enigmatycznie. 
- Powiesz wreszcie – zniecierpliwiłam się – o co chodzi?  
No i powiedział. Karpi nie dowieźli. Śledzie rzucili równocześnie z garniturami do sklepu odzieżowego obok. Ponieważ miał dalekie miejsce w śledziowej kolejce, pobiegł do odzieżowego. Z garniturem pod pachą wrócił na poprzednią pozycję kolejkową. A tam pusto. Ani kolejki, ani śledzi już nie było. 
-  Rozumiesz teraz – spytał cierpko – dlaczego kobieta mojego życia zrobiła mi awanturę? W dodatku ten garnitur o numer za duży i krawiec swoje weźmie. Rozumiałam jego żonę bardzo dobrze. Boże Narodzenie bez śledzi i karpia?! Przecież miał stary garnitur, jeszcze całkiem w porządku. Elegant jeden!

W dobie kartek powstała również instytucja "baby z cielęciną i nabiałem"... Nie! "baba" pojawiła się wcześniej, zanim zaistniały kartki.
- Dziewczyny – wydzierał się na korytarzu ten od śledzi – łapać za portmonetki, przyszła baba z jajami!
Wrzeszczał tak, niezależnie od tego, co baba przydźwigała.

A w ogóle, to cud jakiś, że bloki nie zawaliły się od ciężaru zgromadzonych przez nas zapasów żywnościowych, nie zostały zalane przez hektolitry wyprodukowanej „księżycówki” i nie wyleciały w powietrze od wybuchu benzyny zgromadzonej w kanistrach.
Wszystko przez te kartki. Przecież trzeba było wykupić na czas. O "blondynkach" przewożonych w bagażnikach samochodów, bocznymi drogami z okolicznych wsi, nawet nie wspomnę.


Pomysłowy i zaradny naród z nas jest. 
Ot co!



Copyright Ewa Malarska
(potos - internet)


______________________

(*)Tablice z postulatami Sierpnia`80 





Jednym z cenniejszych eksponatów Centralnego Muzeum Morskiego są oryginalne tablice, na których Arkadiusz Rybicki i Maciej Grzywaczewski odręcznie spisali 21 postulatów robotników strajkujących w sierpniu 1980 roku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Te niepozorne płyty ze sklejki znajdują się na Światowej Liście Dziedzictwa Kulturowego UNESCO „Pamięć Świata”.



 

Żądania strajkujących załóg zakładów pracy: przedsiębiorstw reprezentowanych przez Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. MKS reprezentuje załogi i instytucje, których funkcjonowanie jest niezbędne społecznie. Komitet ów ma na celu doprowadzić do rozmów, które spełnią oczekiwania strajkujących załóg. Jednym z pierwszych warunków rozpoczęcia rozmów jest odblokowanie telefonów. Żądania te są następujące:
   1. Akceptacja niezależnych od partii i pracodawców wolnych związków zawod. wynikająca z ratyfikowanej przez PRL konwencji nr 87 Międzynarodowej Organizacji Pracy.

   2. Zagwarantowanie prawa do strajku oraz bezpieczeństwa strajkujących oraz osobom wspomagającym.

   3. Przestrzegać zagwarantowaną w Konstytucji PRL wolność słowa, druku i publikacji, a tym samym nie represjonować niezależnych wydawnictw oraz udostępnić środki masowego przekazu dla wszystkich wyznań.

   4. Przywrócić do poprzednich praw:

a) ludzi zwolnionych w 1970 i 1976 r.,

b) studentów wydalonych z uczelni za przekonania.

Zwolnić więźniów politycznych: E. Zadrożyńskiego,
J. Kozłowskiego, M. Kozłowskiego.

   5. Podać w środkach przekazu informację o utworzeniu się MKS-u i opublikować jego żądania.

   6. Podjąć realne działania w celu wyprowadzenia kraju
z sytuacji kryzysowej poprzez: podawanie publicznej pełnej inform. o sytuacji społ.-gosp., umożliwienie wszystkim uczestniczenia w dyskusji nad programem reform.

   7. Wypłacić wszystkim strajkującym wynagrodzenie
za okres strajku jak za urlop wypoczynkowy z funduszu Centralnej Rady Związków Zawodowych.


 

   8. Podnieść zasadnicze uposażenie każdego pracownika o 2000 zł na miesiąc jako rekompensatę dotychczasowego wzrostu cen.

   9. Zagwarantować automatyczny wzrost płac równolegle do wzrostu cen i spadku wartości pieniądza.

   10. Realizować pełne zaopatrzenie rynku wewnętrznego w artykuły żywnościowe, a eksportować tylko i wyłącznie nadwyżki.

   11. Wprowadzić na mięso i jego przetwory kartki-bony żywnościowe (do czasu opanowania sytuacji na rynku).

   12. Znieść ceny komercyjne oraz sprzedaż za dewizy w tzw. eksporcie wewnętrznym.

   13. Wprowadzić zasady doboru kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej, oraz nieść przywileje MO, SB, aparatu partyjnego poprzez:

– zrównanie zasiłków rodzinnych

– zlikwidowanie specjalnej sprzedaży itp.

   14. Wprowadzić emerytury po przepracowaniu 35 lat, jednocześnie skracając wiek emerytalny kobiet do 50 lat, mężczyzn do 55 lat.

   15. Zrównać renty i emerytury starego portfela do poziomu aktualnie wypłacanych.

   16. Poprawić warunki pracy służby zdrowia, co zapewni pełną opiekę medyczną osobom pracującym.

   17. Zapewnić odpowiednią ilość miejsc w przedszkolach i żłobkach.

   18. Wprowadzić urlop macierzyński płatny przez okres 3 lat.

   19. Skrócić czas oczekiwania na mieszkania.

   20. Podnieść diety z 40 do 100 zł i dodatek za rozłąkę.

   21. Wprowadzić wszystkie soboty wolne od pracy pracownikom w ruchu ciągłym i systemie 4-brygadowym. Brak wolnych sobót zrekompensować zwiększonym wymiarem urlopu (…) lub innymi płatnymi dniami wolnymi od pracy.

Międzyzakładowy Komitet Strajkowy




(źródło - www.pomorskie.eu)




czwartek, 29 maja 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (15) - Powrót /cz.II/







YETI

Krzątałyśmy się z mamą po mieszkaniu, układałyśmy ciuchy, próbowałyśmy zmieścić garnki i talerze do jedynej szafki w kuchni. Mama odgrzała przywieziony obiad. Rozmawiałyśmy o planach na najbliższe kilka miesięcy. We wrześniu musiałam iść do pracy.
-  A co zrobicie z małą? – zatroskała się mama – do żłobka pójdzie?
- Nie mamy innego wyjścia – powiedziałam – nie damy rady finansowo, muszę pracować, Adam nie zarabia tak dużo, nie starczy na opłaty i życie.

Oleńka biegała po mieszkaniu, radośnie szczebiocąc po swojemu. Przy okazji wtarła kostkę masła w świeżo uprany dywan. Widziała, jak czyściliśmy go w ogrodzie teściów i powtórzyła tę czynność, używając masła w charakterze szczotki. Słoneczko kochane. A dywan kupiliśmy nowy. Tłusta plama była nie do usunięcia.

Mała już spała, mama pojechała do Alicji, a Adama wciąż nie było. Czekałam. Przyszedł o północy. Pogwizdywał pod nosem otwierając drzwi z klucza. W mieszkaniu było ciemno, tylko lampka-grzybek przy łóżeczku małej rozświetlała pokój nikłą poświatą. Zaskoczony spojrzał na mnie, na łóżeczko.
- Miałyście przyjechać jutro – powiedział.
Nie witając się ze mną, pochylił się nad śpiącą córeczką. Pogłaskał ją po główce. I poszedł do kuchni.
-  Gdzie byłeś tak długo? – podreptałam za nim.
-  Uczyłem się – burknął.
-  Bez książek? - zdziwiłam się.
-  A co to – podniósł głos – przesłuchanie?! Gówno cię obchodzi, gdzie byłem i co robiłem!  
Jednym susem znalazł się przy mnie, schwycił za ramiona i potrząsnął mocno.
-  Zapamiętaj sobie – wysyczał – miłość nie jest niewolą, mam prawo do swojego życia! Zajmij się sobą!
Przerażona patrzyłam na tę kochaną twarz, teraz tak bardzo wykrzywioną złością. Nie, nie złością. Nienawiścią. On mnie nienawidził! Wyrwałam się i pobiegłam do pokoju. Ola obudzona naszymi głosami, przebudziła się i stała w łóżeczku, patrząc zaspanymi oczkami.
-  Mama, mama – zawołała wyciągając łapki.
Był szybszy. Odepchnął mnie i wziął córeczkę na ręce. Przytuliła się do niego, mocno obejmując za szyję. Coś mu opowiadała po swojemu, pokazując łapkami na mnie, na łóżeczko. On ją tulił do siebie, udawał, że rozumie. A potem Oleńka wyciągnęła jedną łapkę do mnie przywołująco. Podeszłam bliżej. Objęła mnie za szyję, drugą łapkę trzymała za szyję ojca i przyciągnęła do siebie nasze głowy.
-  Mama, tata – zaszczebiotała – cium, cium.
Nie było odwołania od takiej prośby. Musieliśmy się pocałować.
-  Przepraszam – szepnął – przepraszam.
-  Już dobrze – odszepnęłam – kocham cię, Adasiu
Nie usłyszałam odzewu na to hasło. Przecież wiesz, że cię kocham.


Powoli urządzaliśmy sobie nasze wyczekane mieszkanko. Zmieniliśmy meble. Nie mieliśmy lodówki, co było uciążliwe. Istniał wtedy kredyt dla młodych małżeństw, ale my mieliśmy zbyt długi staż. Z pomocą pospieszyli Januszowie. Zostało im trochę kredytu do wykorzystania i tak na ich konto zostaliśmy właścicielami wymarzonego urządzenia chłodniczego. Było coraz przytulniej i ładniej. 

Tylko między nami było coraz gorzej. Kłótnie, sprzeczki wywołane późnymi powrotami Adama z pracy. Na każde pytanie, dlaczego tak się dzieje, odpowiadał podniesionym głosem. Krzyczał. Zaczął stawiać między nami mur. Jeszcze kochaliśmy się nocami. Już bez szeptania do ucha. Stawał się coraz bardziej mechaniczny i przewidywalny. Bez czułości. Jakby odrabiał pańszczyznę. Natychmiast odwracał się tyłem i zasypiał. Odsuwałam od siebie myśl, że przestał kochać i coraz bardziej starałam się zasłużyć na jego, chociaż jedno, cieplejsze spojrzenie. Na przytulenie i pochwałę. Jeszcze nie odsuwał się, gdy mijał mnie w drzwiach. Głaskał po ramieniu. A ja cieszyłam się tymi okruchami z pańskiego stołu. Kocha mnie, powtarzałam sobie w myślach, na pewno mnie kocha. I puszczałam w niepamięć podniesiony głos, chłód w oczach. 

W sierpniu tego roku roku wylądowałam w szpitalu. Tym razem w klinice na Starynkiewicza. U mojej pani doktor. Jak ona się nazywała? Acha, już wiem! Jordan. Takie nazwisko, jak rzeka. Trudny poród pozostawił ślady i pani Jordan zaordynowała serię szpitalnych badań.  Yeti odwiózł Oleńkę do Puław, pomimo otrzymania zwolnienia lekarskiego na opiekę nad dzieckiem. Wpadał do mnie przez ten tydzień. Na chwilkę i nie codziennie. Nie przyjechał po mnie w dniu wypisu ze szpitala. Powód – nie potrafiłam podać dokładnej godziny wyjścia. Wróciłam sama autobusem linii 159. Po bolesnych badaniach. Dźwigając wszystkie, zgromadzone przez ten tydzień, bambetle. 

Nie powitał mnie radośnie…

           
Historia z dywanem, a właściwie z chodnikiem dywanowym, do przedpokoju. W magazynie, u mnie w pracy, po zakończonej inwentaryzacji, zostały dwa kawałki tegoż chodnika w zielonym kolorze, dokładnie takim, jak dywan w pokoju. Kupiłam go ochoczo i zadzwoniłam do Adama, żeby przyjechał i pomógł mi go przewieźć. Ciężki był ten chodnik cholerycznie.
-  A wieź sobie sama  - odpowiedział mężczyzna mojego życia – mnie ten chodnik do niczego nie jest potrzebny.

No i wiozłam. Na dwie raty. Po jednym zrolowanym kawałku za każdym razem. W sumie jakieś dwanaście metrów bieżących, o szerokości stu dziesięciu centymetrów. Autobusem linii 159. Nie stać mnie było na taksówkę.

Nawet nie zauważyłam, że Adaś stawał się Yetim.




Copyright Ewa Malarska

Stella Im Hultberg - Without a dream in my heart
(photo - www.pinterest.com)
 

środa, 28 maja 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (14) - Oleńka













JESZCZE TROCHĘ
o OLEŃCE





Szkołę podstawową i Liceum Żmichowskiej na Klonowej Oleńka przeszła śpiewająco. Tak naprawdę nigdy nie mieliśmy z nią żadnych problemów. Okres buntu, burzy hormonów, tego całego dorastania minął spokojnie. Nawet wypryski nie psuły jej nieskazitelnej cery. Matura świetnie. Na studia dostała się bez problemu. No i zaczęło się to, czego obawiałam się cały czas. Dotychczas spotykała się z chłopakami, ale „swojego” nie miała. Owszem, jakieś spotkania w większym gronie. Wypady poza miasto. I tyle. Ale za to teraz! O, matko kochana! 
  

Najpiękniejsza na roku. Tak twierdzili jej stali adoratorzy w liczbie czterech, nazywani przez kolegów studentów -  trzej muszkieterowie i D`Artagnan. Nawet nazywano ich piątkę - Ola i jej czterej muszkieterowie. Umawiali się prawie zawsze w piątkę, bo panowie nie spuszczali siebie z oczu. Wpadali do naszego niewielkiego mieszkania, które rozbiło się jeszcze mniejsze, jako, że chłopcy byli duzi – każdy po 190 cm liczył sobie. Oleńka miała swój ideał urody męskiej.
-  Wysoki brunet – mówiła – o niebieskich oczach, starszy ode mnie. Sporo.
I z takimi zaczęła się spotykać. Coś w tym było. Kolorystyka jak u ojca. Ale wiek już nie ten. Na pewno nie równolatek. Zatem muszkieterowie nie mieli szans. Dwóch z nich to dzisiaj znani prawnicy. Dosyć szybko rozczarowała się do tych wymarzonych, wysokich, niebieskookich, starszych od niej pięknisiów. Poszła do pracy i tam poznała Marka. Ale o tym niech sama napisze kiedyś. Dla ciebie, Kremówko moja kochana.


grudzień, 2010 
Młoda stanowczo zakazała zwracania się do niej per Pucułka. A ponieważ miała kremową cerę – nie białą i nie śniadą, lecz taką pośrednią, złocistą - orzechowe oczy z ciemnymi rzęsami i blond włosy, Ola nazwała ją Kremówką. Ech, dorastanie. 


W sprawie picia alkoholu, lekcji udzielił jej Yeti. Jeszcze podczas wyjazdów na Mazury, jako szesnastolatka mogła pod jego czujnym okiem i z jego butelki upić trochę piwa. Ale to wszystko. Jednak w momencie, gdy przyniosła do domu dowód osobisty i zaczęła uczestniczyć w imprezach, Yeti udzielił jej wskazówek.
-  Pamiętaj, córcia – powiedział rzeczowo – nie mieszaj gatunków i nie pij równocześnie piwa. Albo to, albo to. Piwo to utrwalacz. Zapewniam cię, dziecko, skutki mogą być koszmarne.
-  Jakie skutki? – zainteresowało się żywo nasze dziecko.
-  Modły sedesowe – obrazowo wytłumaczył ojciec.
No i trzymała się tych rad. Tylko raz – zapominając o przestrodze ojca, przekonała się o koszmarze rzeczonych modłów.

Ja miałam jedno wymaganie. Dopóki będzie z nami mieszkała, musimy wiedzieć gdzie idzie i o której wróci. Gdyby tak wyszło, że zostanie dłużej, prosimy o telefon. Tego też przestrzegała. Nasza kotka Beza pierwsza oznajmiałam nam, że Ola wraca. Zazwyczaj obydwoje, częściej Yeti czekał na powrót córy marnotrawnej. 


grudzień, 2010
Kurcze, ojcowie tak mają. Mój, na przykład, czuwał przy kuchennym oknie, zgasiwszy uprzednio światło. Chłopak odprowadzał mnie pod dom, chcieliśmy się pocałować na pożegnanie, a tu …”niespodziewnka”. Tatuś bębnił w szybę donośnie. Cud, że szyby nie stłukł. Pożegnalny pocałunek załatwialiśmy zatem wcześniej, z dala od tego okna. 



Wracam do Bezy. Spała sobie spokojnie i raptem podnosiła łepek, czujnie stawiała uszka i… biegła do drzwi, pomiaukując donośnie. Sygnał, że Ola zbliża się do bloku. Chwilę potem słychać było szum jadącej windy i szczęk klucza w drzwiach. Mądre te zwierzaki.



-  Zobaczysz – powiedziała kiedyś moja znajoma – nie śmiałabym się, gdyby wyszła za mąż za  blondyna o ciemnych oczach, nie tak wysokiego jak tamci i równolatka.



No i wywróżyła. Marek to, wypisz-wymaluj,  chłopak z opisu mojej znajomej.









Oleńka jest jedynym, co mi się w życiu udało. Takie dobre dziecko. Może nieskore do zwierzeń, ale wrażliwe i opiekuńcze.
Kochające.


grudzień, 2010

Rozpisałam się o mojej córci. A o czym to ja właściwie chciałam napisać? Zaraz sprawdzę. Powrót z Puław









Copyright Ewa Malarska

(photos - www.pinterest.com)






KADRY WSPOMNIEŃ (13) - grudzień`81









 




grudzień, 2010
Jak już wspomniałam, nie działałam w podziemiu. Nie nosiłam opornika w klapie. Nie urodziłam się z osobowością rewolucjonisty. Miałam rodzinę i to ona pochłaniali moje myśli. Jak zadbać o wszystko i zdobyć jedzenie, ubranie. Jak to wszystko zorganizować. To było moje zadanie. Yeti, owszem pomagał. I też rozbił, co mógł. Ale to ja byłam organizatorem.




Pamiętam, jak wyglądał u nas na dziesiątym piętrze ten grudniowy poranek. Przyjaźniliśmy się po sąsiedzku z dwoma małżeństwami. Nasze dzieciaki, w jednym wieku, bawiły się razem. My wypiliśmy niejedną wódeczkę i niejedną kolacyjkę zjedliśmy razem przez te lata. Jeden z nich był znanym reżyserem filmowym z niepracującą żoną–muzykiem i synkiem. Jej siostra, znana w latach sześćdziesiątych aktorka, wyjechała dawno temu do Paryża, zrzekła się tam polskiego obywatelstwa i nie wróciła do kraju. Śpiewała i była znana. U Felliniego zagrała nawet w jednym filmie. Siostry utrzymywały bliski kontakt. Listowny i telefoniczny. I właśnie tego dnia sąsiadka miała lecieć do Paryża. Do siostry niewidzianej od kilkunastu lat. Ciekawostką jest to, że domowym ubraniem Basi  był T-shirt, majtki i w zimie rajstopy. Tak odziana wpadała również do sąsiadów. Tego dnia nie było inaczej. Drugim z sąsiadów był znany dziennikarz. Z żoną po ASP i córeczką. Erudyta z niewyparzonym językiem. I ogromnym poczuciem humoru. Dzieciaki wpatrywały się w migającye ekrany telewizorów, z nadzieją, że jednak będzie Teleranek. My stukaliśmy w widełki telefonów, czekając na sygnał.  Cisza. Zaczęliśmy biegać chaotycznie do siebie nawzajem, aż w końcu skupiliśmy się na klatce schodowej, wypatrując na zaśnieżone ulice z czołgami i koksownikami.
-  Maks, zrób coś – wykrzykiwała niedoubrana Basia– pracujesz w telewizorze, ja mam dzisiaj samolot do Paryża…
- Basiu – tłumaczył Maks spokojnie – nigdzie nie polecisz, wszystko odwołane.
-  Nieprawda – miotała się Basia – jadę na lotnisko!
- Czym? – wtrącił się jej mąż, niespotykanie spokojny człowiek – Basiu, samochód na działce, autobusy nie jeżdżą, telefony nie działają…
- Baśka – zagrzmiał Maks – stan wojenny jest, do Paryża dzisiaj nie polecisz, ale jesteś za to najlepiej przygotowana na wejście Ruskich…
- Co ty pieprzysz – odgrzmiała Basia – jak przygotowana?
-  Chodzisz z gołym tyłkiem – wyjaśnił uprzejmie Maks – ciebie pierwszą przelecą.
To znaczy, zamiast słowa „przelecą” użył bardziej wyrazistego określenie. Jakiego – pozostawiam waszej wyobraźni i znajomości naszego pięknego języka.
Jak już uspokoiliśmy się trochę, wyściubiliśmy nosy na świeże powietrze. Na najbliższym skrzyżowaniu stały czołgi. Na trawniku Scot, czy jak to tam się nazywało. Żołnierze w polowych mundurach, z bronią, grzali ręce przy koksownikach. Zima była wtedy mroźna i śnieżna. I wierzcie mi albo nie – spacerujących nas było dużo więcej i naprawdę, mali chłopcy mogli wspinać się na te Scotty, czy tam czołgi.Żołnierze nie budzili jakichś agresywnych zachowań. Ta rola przypadła milicji i ZOMO. 
A potem aresztowania, internowanie, pacyfikacja Wujka… Łzy i rozpacz. Niepewność, co będzie dalej. Groźba wejścia wojsk radzieckich. Chociaż, z drugiej strony, oni nie musieli wchodzić. Ich garnizony były rozsiane gęsto na całym obszarze Polski. Najbliższy w Aninie. A`propos telefonów, kiedy już zostały włączone. To było kontrolowane rozmowy. Można było gadać pod jednym warunkiem, nie poruszać zakazanych tematów. Ciotka Yetiego, gaduła, stosowała się do tego. Ale…
-  Panie  sierżancie – rzuciła raz w słuchawkę, w trakcie rozmowy ze mną – niech pan teraz nie słucha, o naszych babskich sprawach będzie…
Nie wiem, co chciała jeszcze powiedzieć, bo połączenie zostało przerwane natychmiast.
Więcej szczęścia miał nasz znajomy, który jeszcze przed stanem wojennym wyjechał do Stanów. Oficjalnie zresztą. Był wykładowcą na jednej z tamtejszych wyższych uczelni. Posiadał stopień doktora habilitowanego z dziedziny fizyki jądrowej. I nie przynależał do przewodniej siły narodu. Doceniano jego osiągnięcia naukowe, po prostu. Otóż zadzwonił któregoś wieczoru do Jędrka z prośbą o zaprojektowanie dla niego jachtu.
-  Dobry wieczór, panie kapitanie – zaczął rozmowę – cześć Jędrek, panie kapitanie, proszę nie przerywać, od razu mówię, że dzwonię z USA i chcę tylko o jachcie mówić.
Porozmawiali sobie z Jędrkiem konkretnie. O jachcie, oczywiście.
-  Dobranoc, panie kapitanie – pożegnał się uprzejmie pan doktor-fizyk – widzi pan, tylko o jachcie było.
Jędrek twierdził, że doktorek był lekkuchenko narąbany i skóra na nim cierpła, co może mu się wymsknąć.  Ale rozmowy nie przerwano. Może czekano na jakiegoś „haka”?

Tak sobie piszę lekko o tamtym czasie. Ale lekko nie było. Całe rodziny zostały podzielone przez te cholerne poglądy polityczne. Szkoda gadać. Wyzwoliła się w ludziach agresja. Kto nie ze mną, ten przeciwko mnie. A to przecież nie tak. Jak w każdej sprawie, nic nie było wyłącznie czarne ani wyłącznie białe. Pamiętam, jak wpadła do nas niespodziewanie Alicja. Był wczesny wieczór. Nalewałam do talerzy zupę stanu wojennego – zacierkową.
- Na drugie danie – zażartowałam – może być zacierkowa z chlebem, zjesz z nami?
-  Żeby ich mór wydusił – rzuciła gniewnie Alicja – a żeby ich!
-  Ala – łagodziłam – spokojnie, będzie lepiej, musi być, nie denerwuj się.
-  Chłopu dajesz na obiad – krzyczała już moja siostra – takie gówno i jeszcze mówisz, że lepiej!

-  Alka – zezłościł się chłop Yeti – dasz mi spokojnie zjeść?
-  A jedz, udław się i ty razem z nim – wrzasnęła, zrywając się z fotela Ala – wy czerwone pachołki Rosji!
Tego już było za dużo. My, czerwone pachołki Rosji?! Toż żadne z nas nie było członkiem partii! Czułam, jak coś we mnie martwieje. Alicja pobiegła do wyjścia. Ja za nią. Jeszcze raz rzuciła we mnie tymi pachołkami. Czerwonymi. Nie zatrzymywałam jej.
-  Więcej do was nie przyjdę!  – wykrzykiwała moja siostra przy otwartych na klatkę drzwiach.
-  Dobrze – mówiłam to spokojnie – jak masz nas obrażać, nie przychodź, tak będzie lepiej dla nas wszystkich.
Nie widziałyśmy się przez długi czas. Ale siostra, to siostra...

A potem przyszedł czerwiec 1989. Wolne wybory. Rewolucja zaczęła zjadała swoje dzieci. Szkoda gadać. Demokracja, wolność słowa. Wolny rynek. W bród towarów i usług. Tylko ludzie pozostali ci sami. Może pokolenie Olguni da sobie radę. Bo to już będzie pokolenie urodzone i wychowane w innej Polsce. Inna mentalność. Inna hierarchia wartości. Daj Boże. Amen.
Nie to, żeby mi się nie podobała ta nowa rzeczywistość. Uchowaj Boże! Podoba mi się i to bardzo. Tylko szkoda, że znowu te najpiękniejsze ciuchy, bieliznę, buty mogę oglądać przez szybę, jak kiedyś w sklepie Mody Polskiej na Ordynackiej.
A z ekranu telewizora zalewa mnie reklama za reklamą.
Filmy akcji, gdzie wszyscy mordują wszystkich. Kalejdoskop z twarzami celebrytów.

Oj, tam – dosyć tego marudzenia. Przeca mam pilota, czyli władzę i mogę wyłączyć telewizor lub wybrać inny kanał.

Mam wybór.

I to jest super!



Copyright Ewa Malarska

Photo - dolnoslaski.platfotma.org) 



wtorek, 27 maja 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (12) - Powrót /część I/













POWRÓT









Sobota. Był ciepły, zielony maj. Przyjechałam z malutką na dwa tygodnie do domu rodziców Adama. Wracaliśmy właśnie ze spaceru. Wózek ze śpiącą Olą pchała siostra Adama, Małgosia. W furtce stanęła teściowa, wymachując trzymaną w ręku kopertą.
-  Dzieci, dzieci – zawołała podnieconym głosem – list do Adama ze spółdzielni mieszkaniowej, może mieszkanie dostaliście!
Zawiadomienie o otrzymaniu mieszkania. Mogliśmy wprowadzić się już następnego dnia. Radość zapanowała ogromna. Wszyscy wszystkich ściskali, całowali. Teść wyciągnął schowanego na specjalne okazje szampana. Tylko jedna osoba jakby mniej tej radości okazywała. Adam uśmiechał się, ale ten uśmiech był taki wymuszony. Nieobecny.

W poniedziałek odebraliśmy klucze. Przewieźliśmy meble zmagazynowane w piwnicy domu rodziców. Stosunki z Alicją powróciły do normy i moja siostra przygarnęła maliznę na dwa dni, a ja pojechałam do Puław po rzeczy swoje i małej. Sama. Adaś znowu nie mógł wziąć wolnego dnia. Miałam wrócić za dwa dni, ale znajomy Bohdana następnego dnia rankiem jechał do Warszawy dostawczym samochodem i zaproponował, że może mnie zabrać razem z – jak to dowcipnie określił – mieniem przesiedleńczym. Mama zabrała się z nami. Ten znajomy pomógł wnieść walizki i łóżeczko. Przyjechała Zuzanna z Oleńką. Malutka wyciągnęła rączki. Mama, mama, zawołała.

Mama i tata to były jedyne słowa, jakie opanowała. Zaczęła mówić, jak miała dwa latka. Ale za to całymi zdaniami, wprowadzając tym w osłupienie swoich rodziców.
- Nie lubię – powiedziała nagle i niespodziewanie któregoś niedzielnego poranka – lanych klusiek na mleku.
Stanowczym ruchem odsunęła od siebie miseczkę, rozlewając mleko na obrus. Roześmieliśmy się obydwoje. Obraziła się okropnie. Przepraszaliśmy ją, tłumacząc, że to z radości, bo tak pięknie mówi, był ten nasz śmiech. A malutka, wciąż z naburmuszoną miną, wyciągnęła łapkę, odwracając ją wnętrzem dłoni do góry i powiedziała – telaś to za późno. To powiedzenie – teraz to za późno – weszło do słownika rodzinnych powiedzeń na stałe. Podobnie jak inne słowa – cim i klapul. Wracałam z Olą ze żłobka. Była zima. Padał śnieg, przykrywając cienką warstwą oblodzone chodniki.
-  Daj mi łapkę – prosiłam, przekładając do jednej ręki siatki z zakupami – przewrócisz się.
Krasnal w czerwonym puchatym misiu z kapturkiem, okutany w szalik, z czapeczką naciśnięta na uczy i czoło, podniósł główkę, powiedział coś niezrozumiale.
-  Powtórz, słonko – usiłowałam złapać ją za rączkę –  nie zrozumiałam…
- Cim klapul – mała zatrzymała się – cim klapul, mama.
W głosie miała zniecierpliwienie. Westchnęłam. Postawiłam siatki na chodnik. Przykucnęłam.
-  Nie rozumiem, pokaż mamie – poprosiłam.
Wielkie oczy popatrzyły jakoś tak protekcjonalnie, a mała rączka uchwyciła brzeg kaptura.
- Cim klapul – powtórzyła jeszcze raz, kiwając z politowaniem głową.
Jakie to proste, pomyślałam rozbawiona, a ja durna. Dziecko wyraźnie mówiło – trzymaj za kaptur, mamo. Wycałowałam zarumienione, zimne policzki, uchwyciłam za kaptur czerwonego misia, zgarnęłam z chodnika siatki i poszłyśmy dalej. Oleńka ślizgała się i radośnie wymachiwała ramionkami. Obie łapki miała wolne. O to jej przecież chodziło.
Adam kochał Oleńkę coraz bardziej. Dziwna to była miłość. Taka zachłanna, zaborcza. Tak kiedyś kochał mnie. Czasami miała wrażenie, że to uczucie było skierowana przeciwko mnie. Jakby obawiał się, że ja, jej matka, może wyrządzić malutkiej krzywdę. Kwestionował moje postanowienia. Obojętne czy dotyczyły pochwał czy kary. Nawet ubierał ją po swojemu, odrzucając ubranka naszykowane wieczorem przeze mnie. Odpłacała mu się równie wielkim uczuciem. Wyznawała mu miłość, klęcząc na jego kolanach i głaszcząc po głowie.
- Tatuś – szczebiotała, przytulając buzię do jego twarzy – tak cię kocham, że chcę wsystkie twoje włosy posadzić na mojej głowie a moje włoski na twojej głowie.
-  Moje słoneczko kochane – miał łzy w oczach – ja też cię kocham, tylko nie da się tego zrobić.
-  A dlacego? -  dociekała mała.
Zaczął tłumaczyć jej trudności tego przedsięwzięcia, odpowiadając cierpliwie na kolejne – a dlacego? Dopiero kolacja przerwała t konwersację. Tak już było.  Byłam od spraw technicznych. Gotowanie, czyste ubranka, kąpanie. Całodobowe czuwanie  i podawanie lekarstw w chorobie, wizyty u lekarzy. A tatuś od wszelkich rozrywek i wyjaśniania zawiłości zjawisk otaczającego świata. Tylko z czytania bajeczek do podusi został wyłączony.
-  Mama – usłyszałam któregoś wieczoru  - chodź, ty mi pocytas. Tatuś zjada wylazy i ma taki sam głos.
Znaczyło to ni mniej ni więcej, tylko to, że czytając, modulowałam głos w zależności od postaci, czy dramatyzmu sytuacji. Tatuś tego nie potrafił. No i opuszczał – zdaniem Oli, zjadał – niektóre wyrazy. Czujna była niesłychanie na to zjadanie. Książeczek z bajeczkami było zatrzęsienie. Miała swoje ulubione i te były czytane wielokrotnie. Nic dziwnego, że znała je prawie na pamięć. I wiedziała, które wyrazy albo całe zdania ukochany tatuś zjadał. Miłość do taty miłością, ale to było niedopuszczalne. I tu mama była niezastąpiona. Co prawda, nie wyznawała mi tak obrazowo miłości ale na idiotyczne pytania typu – kogo kochasz bardziej, tatę czy mamę, odpowiadała niezmiennie – tak siamo i tatę i mamę. Nachmurzała się i obejmowała nas małymi łapkami. Raz nawet szepnęła, że nie lubi tej cioci, bo głupio się pyta.
Psecies – wyjaśniła – dziecko kocha i mamę i tatę lówno. 
Była taka malutka, miała niecałe trzy latka. Nie wymawiała jeszcze „r” i wszystkich tych szeleszczących głosek. I robiła się coraz ładniejsza.

 Oleńka często chorowała w tym żłobkowym czasie. Rezultat zapalenia płuc w niemowlęctwie. Przeziębienia, anginy. Wysoka temperatura. Antybiotyki. I zwolnienia lekarskie na opiekę nad dzieckiem. Adam odwoził malutką do żłobka. I ona zawsze prosiła go, żeby nie zostawiał jej tam. Tata, złoba nie, mówiła po swojemu i płakała. A on te stresy wyładowywał na mnie, jakbym była wszystkiemu winna.
- Co ty tam wiesz – mówił ze złością – odbierasz ją po południu i widzisz jak się cieszy, że już jesteś.
-  Kotuś, przecież ja nie mogę rano – tłumaczyłam – na siódmą muszę być w pracy.
-  To zmień pracę – podniósł głos – ja już mam dosyć, wiesz co czuję, jak ona płacze i siłą muszą ją odrywać od siebie?!
Akurat tego, co czuł, nie musiał tłumaczyć. Postanowiłam mu te przykrości wynagrodzić i wszystkie inne obowiązki wzięłam na siebie. Zakupy, gotowanie, pranie, sprzątanie, prasowanie, planowanie wydatków domowych. Gdy przychodziła niedziela byłam tak zmęczona, że marzyłam tylko o jednym. Wyspać się. Odpocząć. A tu czekało ugotowanie obiadu, chociaż na dwa dni. Nie miałam siły nawet na niedzielny spacer z nimi. 


Adam zabierał wyszykowaną spacerowo Oleńkę i znikali na dwie, trzy godziny. Ze szczebiotania małej dowiadywałam się, że często spacerowali w towarzystwie pani Eli i Natalki. Całe zmęczenie ostatnich lat, nieprzespane noce, brak czułości męża, miłość córki do taty, wyrażana na każdym kroku - to wszystko sprawiło, że wróciło tamto uczucie z dzieciństwa. Znowu byłam obok kochających się. Mój świat podzielił się na dwie części. Pierwsza to Adam i Ola. Drugim elementem byłam ja. Piąte koło u wozu. Niepotrzebna. To znowu nie było moje miejsce.
-  Jak oni się kochają  – rozczuliła się raz teściowa – mój synek jest nadzwyczajnym ojcem.
-  Tak, mamo – odpowiedziałam – a ja czasami czuję się jak ten Murzyn , który zrobił swoje a teraz może odejść.
-  Nie przesadzaj – teściowa wzruszyła ramionami – Adam zawsze lubił dzieci, ma z nimi dobry kontakt. Musisz się bardziej starać.
Chryste Panie, pomyślałam, o co i jak mam się bardziej starać? Walczyć o miłość córki z jej własnym ojcem? Jak to niby miałoby wyglądać? Mała jest takim radosnym dzieckiem. Czuje się kochana i bezpieczna. To najważniejsze. Mam to jej zniszczyć? Ale nie powiedziałam tego głośno. Stałam na straconej pozycji. Matka Adama uważała mnie za głupią Ewcię. A swego synka za idealnego męża i ojca. I tak już pozostało. A ja nie wyprowadzałam z błędu jego rodzinki. I ta opinia o mnie w roli matki i żony zagnieździła się na stałe.
Adam całkowicie odciął mnie od rodziny. Od powrotu do Warszawy nie pojechaliśmy ani razu do mamy na Święta, nie mówiąc o innych uroczystościach rodzinnych.
-  Chcesz jechać do twojej matki? – popukał się w czoło – oszalałaś kobieto? Chcesz, żeby Ola przeziębiła się? Wybij sobie z głowy! Wigilia jest u moich rodziców. Koniec. Kropka. Droga wolna, możesz jechać. Bez nas!
Przyznałam mu rację. Zdrowie malutkiej było najważniejsze. Nawet nie zauważyłam, jakim tonem i w jaki sposób to powiedział. Powoli przestawałam zwracać na to uwagę. Byłam taka zmęczona. 


Zaczynałam mieć wrażenie, że robię za odgromnik. Nie chciałam awantury. Kolejnej. Ola na dźwięk podniesionych głosów, robiła podkówkę, jej oczy robiły się jeszcze większe, podbiegała do ojca i przytulała się do jego nogi, by za chwilę pobiec do mnie. Brałam ją na ręce. Przytulała się mocno. I wracała do ojca. Jakby chciała go chronić. Przede mną. Już nas nie przyciągała do siebie, jak tej nocy po powrocie z Puław. A ja naprawdę czułam się winna, że poświęcam córeczce zbyt mało czasu i wdzięczność do męża, że on ten czas znajdował. Przestałam reagować na podniesiony głos dla spokoju najważniejszej osoby. Naszej córeczki.

Pierwszą, poważną rozmowę przeprowadziłyśmy, gdy miała pięć, może sześć lat. Podczas czytania bajki do podusi. Na temat sposobów rodzenia dzieci.
-  Oj, nie słuchasz uważnie –  zamknęłam książkę – śpiąca już jesteś?
-  Mama – mała nawijała na palec pasmo włosów – powiedz mi, jak się rodzą dzieci?
-  Czemu pytasz?  -  wzięłam ją za rączkę, uwalniając włosy.
-  Bo wiesz, mama –  usiadła – Luiza powiedziała, że jej babcia powiedziała, że dzieci wychodzą z brzuszka mamusi pupą, a Sylwia powiedziała, że jej mama powiedziała, że pan doktor rozcina mamusi  brzuszek i wyjmuje dzidziusia. To jak to jest, mamusiu?
No, ładnie! Zaczyna się. Ale żeby tak wcześnie? Przedszkolaki rozmawiają na takie tematy? Wytłumaczyłam najprościej, jak dzieci przychodzą na świat.  Zgodnie z prawdą. Bez wprowadzania w szczegóły. Malutka przestała okręcać włosy na palcu, co było u niej wyrazem najwyższego podenerwowania, problemu do rozwiązania. Rozpogodzona i wzbogacona o nową wiedzę usnęła. Następnego dnia kupiłam książeczkę napisaną specjalnie dla dzieci. Rysunki stwarzały wrażenie wykonanych dziecięcą rączką. Prosty, zrozumiały tekst. Byłam już przygotowana na następne pytanie, które padło kilka tygodni później. Skąd te dzieci biorą się w brzuszku u mamusi.
Pewnego popołudnia wybraliśmy się po zakupy do Domów Centrum. Dokładnie do Juniora po nowe ciuszki dla Oli. Tak szybko rosła. Dreptała między nami, trzymając nas za ręce.
-  Idziemy do Domów Centrum  – dopytywała się – po ubranka dla mnie?
-  Tak, do Juniora – powiedział Adam.
-  Acha, teraz rozumiem – przystanęła na chwilę – mówi się Domy Centrum albo niunior.
No i tak powstała ksywka naszej córeczki. Niunior. Dzisiaj czasami tak zwracam się do Olgi-nie-Oleńki. Budząc jej zdziwienie.
Pamiętam, jakiej udzieliła odpowiedzi sąsiadce, wprowadzając ją w osłupienie. Miała wtedy sześć lat. Wsiadłyśmy razem do windy.
-  Skąd jedziesz, Olu? – zapytała ta sąsiadka.
- Z parteru – odpowiedziała rzeczowo przyszła prawniczka.
A te rozmowy w autobusach! O, matko kochana! Ludzie uśmiechali się do niej. Niektórzy zagadywali. Autobus. Lekko podpity facet usiłował złapać równowagę i trafić do drzwi.
-  Pa, pa, śliczna – pomachał ręką do Oli.
- Pa, pa – odpowiedziało moje dziecko – ty stary, pijany, dziadu.
Nie zapomnę jego wyrazu twarzy, gdy tak stał już na przystanku z wciąż uniesioną ręką a autobus odjeżdżał z nami w środku. Tłumaczyłam Oli, że to było niegrzeczne. Tak nie można.
-  Ale to przecież prawda – padła odpowiedź – ten pan był stary i pijany.
Wieczorem przeprowadziliśmy rozmowę we trójkę, roztaczając smrodek dydaktyczny, można powiedzieć. Na temat wygłaszania prawdy. Kiedy można być szczerym a kiedy nie można. Różnie to można zakwalifikować. Uczenie dobrych manier. Albo, hmm… zakłamania? Jak już o szczerości mowa, to szczerze powiem, że Yeti brał dosyć bierny udział w takich rozmowach. Raczej był niemym świadkiem. Co najwyżej kiwał mądrze głową.
Na skutki  nie trzeba było długo czekać. Miejscem akcji były środki miejskiej komunikacji.
-  Mama, ja już wiem – powiedziało donośnie moje dziecko na widok utykającego pana – nie wolno mówić głośno, że ten pan jest kulawy, bo to niegrzecznie.
Taką samą opinie wygłosiła, też donośnie, na widok łysego. W końcu udało się przekonać maliznę, że takie uwagi powinna mówić szeptem i tylko do ucha mamy lub taty.
Za to w zdobywaniu siedzącego miejsca była mistrzynią. Postawiona na podłogę autobusu, czy tramwaju, chwytała się za poręcz przy zajętym już miejscu i mówiła głośno i wyraźnie – ciekawa jestem, czy ktoś ustąpi miejsca matce z dzieckiem. Bardzo bolą mnie nóżki, a ciebie mamo?
-  Oj, dasz ty sobie radę w życiu – uśmiechnięty pan wstawał – nie tylko ładna ale i zaradna.

listopad, 2010

Ciekawe, że taką samą opinię wygłosił kiedyś Wojtek. Wpadł na chwilę do mnie do pracy, bez żadnego celu i uprzedzenia. Po kilku minutach wpadła również Ola, już nastolatka. Też na chwilę, po pieniądze na coś tam. Po jej wyjściu Wojtek powiedział – śliczna, da sobie radę w życiu.




W niedziele raniutko przybiegała do nas do łóżka, wślizgiwała się pod kołdrę, moszcząc się między nami. I już po spaniu. Obowiązkowy teleranek. I jak tu można było wytłumaczyć dzieciakowi, że nie ma teleranka pewnego zimowego dnia? Trzynasty grudzień zaskoczył nas wszystkich, bez względu na to, czy nosiliśmy oporniki w klapach, czy też nie. Milczące telefony. Brak komunikacji. Czołgi na skrzyżowaniach ulic. A może Skoty? Nie znam się na tym. Koksowniki. Żołnierze. Nie pamiętam, czy oddziały milicji i ZOMO też patrolowały miasta. Nie byliśmy działaczami podziemia. Oficjalne wiadomości we wznowionych programach TV – aż dwóch – kłóciły się z innymi. Z innych stacji radiowych. Z broszurek kolportowanych ukradkiem. I tych z ambon kościelnych. Nie chcę pisać o tych przykrych przeżyciach. Już sama nie wiedziałam, co myśleć. A życie musiało toczyć się dalej.  Obyś żył w ciekawych czasach… Nie wiem, czy to przyjazne życzenie. Dla mnie – przekleństwo.



Copyright Ewa Malarska

1.DBAJĄCE O SIEBIE DZIECKO-ANIOŁ
(photo - www.imgion.com)

2. Marta Lipowska - PROMIEŃ III
(photo - tadeo-art.pl)

3.  Stella Im Hultberg- z cyklu SMUTNE KOBIETY
(photo - nadim-pamiętniki.blogspot.com)

4. Danuta Muszyńska-Zamorska - DZIEWCZYNKA Z GOŁĘBIEM
(photo - plakatpolski.pl)