Translate

czwartek, 22 maja 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (9) - Oleńka
















PRZY
ulicy SOLEC












listopad, 2010
Na krótko przed narodzinami Oleńki miałam sen. Byłam w ciąży i szłam leśnym duktem, Na skraju lasu droga rozwidlała się na dwie ścieżki, z których jedna prowadziła w zboże, pod bezchmurne niebo, a druga wiodła do ciemnego lasu, nad którym wisiały burzowe, czarne chmury. Na rozwidleniu stał mój tata. Poczułam w ustach smak jagód i skierowałam się do lasu. Tata zagrodził mi drogę, rozkładając szeroko ręce. Chciałam przemknąć pod jednym ramieniem. Nie pozwolił. Zanurkowałam pod drugie z tym samym skutkiem. Tata milczał i patrzył na mnie gniewnie, pokazując palcem drogę wiodącą w zboże. Nie posłuchałam, tłumacząc, że muszę do lasu, na jagody. Milcząc, schwycił mnie za kark, jak małego nieposłusznego kociaka, przytulił a potem popchnął w stronę zboża i słońca. Obudziłam się z uczuciem niezwykłego spokoju.


Oleńka urodziła się trzy tygodnie przed wyznaczonym terminem. Zaczęła pchać się na świat na ulicy.

Mieszkaliśmy już wtedy w Międzylesiu, w domu z kaloryferami i łazienką. Jedną na sześć osób, wynajmujących, czy tam odnajmujących – nigdy nie wiem jak to brzmi prawidłowo. My zajmowaliśmy duży pokój z małym tarasem. W drugim mieszkali dwaj wolni panowie. O, matko, działo się u nich czasami, oj, działo! Jeden szczególnie był rozrywkowy w obszarze damsko-męskim. W kuchni, malutkiej, jak kajutka, ciut starsze od nas wiekiem ale nadal młode małżeństwo.  Właścicielka domu mieszkała na piętrze. Miała miły zwyczaj przeprowadzania inspekcji pomieszczeń zawsze podczas naszej nieobecności.   Oczywiście był też przedpokój. Było ciepło, może przesadzam z tym ciepłem, no, ale cieplej niż w willi w Józefowie. I po wymyciu wanny, można było wziąć prysznic.

Tego dnia, piętnastego lutego, zaczął doskwierać mi kręgosłup. Lędźwiowy, mówiąc fachowo. Dziewczyny z pracy pogoniły mnie do lekarza. Skierowanie od mojej pani doktor do szpitala w Międzylesiu leżało w domu. Lucyna i Justyna rodziły w tym szpitalu i bardzo sobie chwaliły opiekę. Szefowa kazała mi jechać do domu. Powlokłam się do pociągu. Czterdzieści minut jazdy i już mogłam wyciągnąć się na wersalce. Przyszedł Adam i piechotką udaliśmy się do szpitala. Torbę z rzeczami potrzebnymi na czas pobytu w szpitalu, to znaczy z kapciami i kosmetykami oraz wynikami badań wzięliśmy ze sobą. Pan doktor mnie zbadał. To badanie! O, matko kochana! Nie będę opisywać. Wszystkie kobitki, które rodziły, wiedzą, o czym mówię.
-  Proszę pani – powiedział młody człowiek w białym kitlu – na pewno pochodzi pani spokojnie te trzy tygodnie, poza tym zaczął się remont oddziału położniczego i nie przyjmujemy nowych pacjentek.
Wypisał mi skierowanie do szpitala na Solcu. I tyle. Powlekliśmy się z powrotem. Kręgosłup jakby mniej dawał znać, że jest. Kupiliśmy pączki. Ostatki przecież.
-  Zaraz, Adasiu – przypomniałam sobie – muszę zadzwonić do Alicji, prosiła mnie o to.
Komórek wtedy nie było. Stacjonarnego w naszym pokoiku też nie było. Budka telefoniczna. Opłata za połączenie – pięćdziesiąt groszy.
-  Poczekaj tutaj – Adaś ustawił mnie pod kabinką – rozmienię drobne, mam tylko złotówki.
Poszedł do kiosku naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy. A mnie jak nie łupnie w krzyżu! Przygięło do ziemi! I jak nie chluśnie coś mokrego gorącą strugą na nogi! W botkach mokro! Mokra kiecka oblepiła mnie. I przestało boleć. Adaś już wracał.
-  Adasiu, Adaśku – wykrztusiłam – chyba zaczęłam rodzić, wody mi odeszły…
-  Żartujesz? – zdziwił się przyszły ojciec – przecież jeszcze trzy tygodnie, może siusiu zrobiłaś??
Zajęczałam, bo ból znowu przygiął mnie do ziemi. Ciemno. Piąta po południu. Luty przeca był. Adaś pobiegł po taksówkę To nie były czasy, że krążyły sobie stadami, czekając na klienta. Klient zabiegał. Tak było i teraz. W końcu, po kilku minutach jak wieczność, milicyjny pojazd się trafił. Adaś zatrzymał. Coś tam pertraktował przez dłuższą chwilę. I nagle, jak nie huknie drzwiami tegoż pojazdu! Jak nie rzuci brzydkim słowem! Na szczęście nadjeżdżała rozklekotana Warszawa. Zapakowaliśmy się. Kierowca gnał całą mocą silnika. I wciąż oglądał się do tyłu. Na nas. A dokładnie na mnie. Obawa o czystość pojazdu buchała z niego całą mocą.
-  Jedź pan! – pokrzykiwał mój mąż – przestań się pan oglądać! Te głupki gliniarze już mnie wkurzyły! Wiesz pan, że kazali nam iść do postoju taksówek w Wawrze!!
-  A to skurwysyny! – odkrzyknął taksówkarz – uspokój się pan, dojedziemy!!

I tak, zamiast w klinice na Starynkiewicza, gdzie pracowała moja pani doktor i do której miałam skierowanie, wylądowałam w szpitalu na Solcu. W dużej, jaskrawo oświetlonej jarzeniówkami, czy tam neonówkami, sali przedporodowej, podzielonej na boksy wyłożone kafelkami, leżały rodzące. Niektóre już trzecią dobę. Dostało mi się łóżko tuż przy stanowisku położnej. Naprzeciwko na ścianie wisiał zegar. Wskazywał kilka minut po osiemnastej. Jęczałam. Bóle szarpały mną nieustannie.
-  Przestań jęczeć – powiedziała troskliwie dama w czepku z czerwonym paskiem – pierwsze dziecko, poleżysz sobie dwanaście godzin co najmniej, oszczędzaj siły.
-  Ale mnie boli cały czas – wyjęczałam.
-  E, tam – mruknęła – cały czas, niemożliwe, na takie bóle umierają srule.
Do dzisiaj nie wiem, co to jest, te srule znaczy. A może sróle? Jak by nie napisać, to i tak nie wiem, o co chodzi. Ale rym jest.
Po godzinie, mając mnie widocznie dosyć, usiadła na łóżku, położyła mi rękę na brzuchu i patrząc na zegarek, kazała mówić, kiedy poczuję skurcz.
- Chryste Panie – wykrzyknęła – ty naprawdę masz bóle co trzy minuty!
Sprowadziła lekarza. Zbadał mnie w ten magiczny sposób i powiedział, że rozwarcie już duże, na ileś tam palców, ale główka wysoko. Zaordynował czopki przeciwbólowe i leżenie na lewym boku. Położna uległa nagłej przemianie. Troskliwie głaskała mnie po głowie. I pilnowała „zażywania” czopków, które guzik mi pomagały. Salowa, poczuwszy w kieszonce pięć złotych, ocierała pot z czoła, przynosiła kompot i prowadzała po sali, twierdząc, że w ten sposób dzieciaczek szybciej się przepcha. Przez prowadzanie, nie przez kompot. Wskazówki zegara na ścianie zwolniły bieg. Minuta trwała godzinę. Blask neonówek oślepiał. Przyszłe matki jęczały, krzyczały, przeklinały swoich chłopów, że już nigdy więcej i takie tam głupoty. O pierwszej, po kolejnym magicznym badaniu, usłyszałam, że jest całkowite rozwarcie, ale główka wciąż wysoko. Byłam półprzytomna i oszalała z bólu. Trzyminutowe przerwy dawno się skończyły. Miałam wrażenie, że od pasa w dół rozrywa mnie na strzępy i miażdży jakieś średniowieczne, wyrafinowane narzędzie tortur. A wskazówki zegara stały w miejscu. W jakiejś chwili poczułam, że znowu ktoś zagląda mi między nogi. Wyciągnęłam ręce obronnym gestem.
-  No, nareszcie – usłyszałam głos położnej – główkę już widać, cholera, porodówka zajęta, któraś tam rodzi akurat, przyjmę tutaj…
Ktoś coś odkrzyknął gromko, postawiono mnie na nogi, położna z salową wzięły pod pachy i powlokły na porodówkę. Przy układaniu na koromyśle do rodzenia stał się cud. Ustały wszystkie bóle. Ale fajnie, pomyślałam.
Zegar, tym razem na porodowej, wskazywał trzecią.
-  Kurwa mać – wrzasnął lekarz – mówiłem już tyle razy, jak widać główkę, to przewozić, przewozić! Akcja ustała, dzieciak może się udusić!
Młodziutkie praktykantki ze szkoły pielęgniarskiej uspokajały mnie, jedna głaskała po udzie. I w to udo wbito mi jakiś zastrzyk. Jak mnie nie wygięło! Jak nie wrzasnęłam!
- Zadziałał! – ucieszył się pan doktor, położna i młodziutkie – Rodzimy!



No i urodziliśmy. Kwadrans po trzeciej.
-  Dziewuszka – uśmiechnęła się położna.
Patrzyłam, jak leży na stoliczku tuż przy koromyśle. Moja córeńka. Taka śliczna. I włoski miała na główce. Czarne. Pomyślała chwilkę, cienkim głosikiem zapiszczała najpierw a potem wrzasnęła donośnie. I zabrali mi ją. A tak chciałam ją przytulić, chociaż przez chwilę. Odrobinę przypominała swojego ojca. Adama znaczy. Tyle, że on nie miał wgniecionego policzka i głowy w kształcie ogórka.
-  Proszę nie martwić się – powiedziała rano pani pediatra – to wszystko wyrówna się, malutka musiała tak ułożyć się w pani.

Wyrównało się na tip-top. W szybkim tempie. I wyrosła mi taka Scarlett O`Hara. A dokładnie Vivien Leigh w tej roli.


Adaś z liścikiem i kwiatami - goździki - pojawił się dopiero o dziewiątej rano. To znaczy pojawiły się goździki i liścik, bo dumny ojciec nie został wpuszczony. Jak i pozostali. Nie było wtedy wspólnych porodów, ani odwiedzin. Okazało się, że bidulek po powrocie do domu dostał gorączki i usnął dopiero o trzeciej nad ranem. Kwadrans przed przyjściem na świat Oleńki. Widocznie męczenie porodem dało znać o sobie :) Poza tym powiedziano mu wieczorem, że rodzenie potrwa około dwunastu godzin i nie ma czego szukać tu wcześniej.            


listopad, 2010

Magia rodzenia to niepamięć bólu.
Tak to mądrze urządziła natura. I kobiety wciąż rodzą kolejne dzieci.
Mądre i silne jesteśmy. Nawet jak głupiejemy…
My, słaba płeć. Kto tu jest słaby?




Pierwszą dobę malutka przeleżała pod namiotem tlenowym.  A jej matka, czyli ja, walczyła z potężnym krwotokiem. Po trzech dniach przeniesione nas na oddział sepsy. Adam przychodził codziennie. Wychodziłam do niego na korytarz i przytulaliśmy się do siebie. Tak bardzo tęsknię, mówił. Kiedy was wypiszą, pytał. Pielęgniarka pokazała mu córeczkę przez szybkę w drzwiach. Ale żaba, stwierdził. 
Po pięciu dniach malutka z kilkoma innymi niemowlakami została przewieziona do kliniki dziecięcej na Niekłańskiej. Obustronne zapalenie płuc. Na zawsze wryły mi się w pamięć zsiniałe usteczka, zamknięte oczka, bezwładnie odchylona główka. 
A ja zostałam na Solcu z moją rozpaczą. 
Wciąż walczyłam z krwotokiem, który zanikał, by pojawić się po kilku godzinach. Z nabrzmiałych piersi ściągałam pokarm. Codziennie przyjeżdżała Zuzanna i wiozła ten napój w dwóch półlitrowych butelkach na Niekłańską ku radości tamtejszego personelu. Wystarczało po trochu dla wszystkich chorych niemowlaków.


 listopad, 2010
Drżałam o moją kruszynę, ale po pierwszym szoku, w głębi serca wiedziałam, że wszystko będzie dobrze. 
Przecież we śnie poszłam w stronę zboża i słońca, jak kazał mój tata.



Copyright Ewa Malarska




Photo 1
Władysław Andrusiewicz - MACIERZYŃSTWO
(www.andrusiewicz.eu)

Photo 2  ŻELAZNY ZEGAR
www.obrazywatrium.pl

Photo3
Autor - Louis Jover
(www.pinterest,com)

Photo 4
Hans Buchner - GOŹDZIKI W KOSZYKU
(www.agraart.pl)

 
           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz