Translate

środa, 28 maja 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (13) - grudzień`81









 




grudzień, 2010
Jak już wspomniałam, nie działałam w podziemiu. Nie nosiłam opornika w klapie. Nie urodziłam się z osobowością rewolucjonisty. Miałam rodzinę i to ona pochłaniali moje myśli. Jak zadbać o wszystko i zdobyć jedzenie, ubranie. Jak to wszystko zorganizować. To było moje zadanie. Yeti, owszem pomagał. I też rozbił, co mógł. Ale to ja byłam organizatorem.




Pamiętam, jak wyglądał u nas na dziesiątym piętrze ten grudniowy poranek. Przyjaźniliśmy się po sąsiedzku z dwoma małżeństwami. Nasze dzieciaki, w jednym wieku, bawiły się razem. My wypiliśmy niejedną wódeczkę i niejedną kolacyjkę zjedliśmy razem przez te lata. Jeden z nich był znanym reżyserem filmowym z niepracującą żoną–muzykiem i synkiem. Jej siostra, znana w latach sześćdziesiątych aktorka, wyjechała dawno temu do Paryża, zrzekła się tam polskiego obywatelstwa i nie wróciła do kraju. Śpiewała i była znana. U Felliniego zagrała nawet w jednym filmie. Siostry utrzymywały bliski kontakt. Listowny i telefoniczny. I właśnie tego dnia sąsiadka miała lecieć do Paryża. Do siostry niewidzianej od kilkunastu lat. Ciekawostką jest to, że domowym ubraniem Basi  był T-shirt, majtki i w zimie rajstopy. Tak odziana wpadała również do sąsiadów. Tego dnia nie było inaczej. Drugim z sąsiadów był znany dziennikarz. Z żoną po ASP i córeczką. Erudyta z niewyparzonym językiem. I ogromnym poczuciem humoru. Dzieciaki wpatrywały się w migającye ekrany telewizorów, z nadzieją, że jednak będzie Teleranek. My stukaliśmy w widełki telefonów, czekając na sygnał.  Cisza. Zaczęliśmy biegać chaotycznie do siebie nawzajem, aż w końcu skupiliśmy się na klatce schodowej, wypatrując na zaśnieżone ulice z czołgami i koksownikami.
-  Maks, zrób coś – wykrzykiwała niedoubrana Basia– pracujesz w telewizorze, ja mam dzisiaj samolot do Paryża…
- Basiu – tłumaczył Maks spokojnie – nigdzie nie polecisz, wszystko odwołane.
-  Nieprawda – miotała się Basia – jadę na lotnisko!
- Czym? – wtrącił się jej mąż, niespotykanie spokojny człowiek – Basiu, samochód na działce, autobusy nie jeżdżą, telefony nie działają…
- Baśka – zagrzmiał Maks – stan wojenny jest, do Paryża dzisiaj nie polecisz, ale jesteś za to najlepiej przygotowana na wejście Ruskich…
- Co ty pieprzysz – odgrzmiała Basia – jak przygotowana?
-  Chodzisz z gołym tyłkiem – wyjaśnił uprzejmie Maks – ciebie pierwszą przelecą.
To znaczy, zamiast słowa „przelecą” użył bardziej wyrazistego określenie. Jakiego – pozostawiam waszej wyobraźni i znajomości naszego pięknego języka.
Jak już uspokoiliśmy się trochę, wyściubiliśmy nosy na świeże powietrze. Na najbliższym skrzyżowaniu stały czołgi. Na trawniku Scot, czy jak to tam się nazywało. Żołnierze w polowych mundurach, z bronią, grzali ręce przy koksownikach. Zima była wtedy mroźna i śnieżna. I wierzcie mi albo nie – spacerujących nas było dużo więcej i naprawdę, mali chłopcy mogli wspinać się na te Scotty, czy tam czołgi.Żołnierze nie budzili jakichś agresywnych zachowań. Ta rola przypadła milicji i ZOMO. 
A potem aresztowania, internowanie, pacyfikacja Wujka… Łzy i rozpacz. Niepewność, co będzie dalej. Groźba wejścia wojsk radzieckich. Chociaż, z drugiej strony, oni nie musieli wchodzić. Ich garnizony były rozsiane gęsto na całym obszarze Polski. Najbliższy w Aninie. A`propos telefonów, kiedy już zostały włączone. To było kontrolowane rozmowy. Można było gadać pod jednym warunkiem, nie poruszać zakazanych tematów. Ciotka Yetiego, gaduła, stosowała się do tego. Ale…
-  Panie  sierżancie – rzuciła raz w słuchawkę, w trakcie rozmowy ze mną – niech pan teraz nie słucha, o naszych babskich sprawach będzie…
Nie wiem, co chciała jeszcze powiedzieć, bo połączenie zostało przerwane natychmiast.
Więcej szczęścia miał nasz znajomy, który jeszcze przed stanem wojennym wyjechał do Stanów. Oficjalnie zresztą. Był wykładowcą na jednej z tamtejszych wyższych uczelni. Posiadał stopień doktora habilitowanego z dziedziny fizyki jądrowej. I nie przynależał do przewodniej siły narodu. Doceniano jego osiągnięcia naukowe, po prostu. Otóż zadzwonił któregoś wieczoru do Jędrka z prośbą o zaprojektowanie dla niego jachtu.
-  Dobry wieczór, panie kapitanie – zaczął rozmowę – cześć Jędrek, panie kapitanie, proszę nie przerywać, od razu mówię, że dzwonię z USA i chcę tylko o jachcie mówić.
Porozmawiali sobie z Jędrkiem konkretnie. O jachcie, oczywiście.
-  Dobranoc, panie kapitanie – pożegnał się uprzejmie pan doktor-fizyk – widzi pan, tylko o jachcie było.
Jędrek twierdził, że doktorek był lekkuchenko narąbany i skóra na nim cierpła, co może mu się wymsknąć.  Ale rozmowy nie przerwano. Może czekano na jakiegoś „haka”?

Tak sobie piszę lekko o tamtym czasie. Ale lekko nie było. Całe rodziny zostały podzielone przez te cholerne poglądy polityczne. Szkoda gadać. Wyzwoliła się w ludziach agresja. Kto nie ze mną, ten przeciwko mnie. A to przecież nie tak. Jak w każdej sprawie, nic nie było wyłącznie czarne ani wyłącznie białe. Pamiętam, jak wpadła do nas niespodziewanie Alicja. Był wczesny wieczór. Nalewałam do talerzy zupę stanu wojennego – zacierkową.
- Na drugie danie – zażartowałam – może być zacierkowa z chlebem, zjesz z nami?
-  Żeby ich mór wydusił – rzuciła gniewnie Alicja – a żeby ich!
-  Ala – łagodziłam – spokojnie, będzie lepiej, musi być, nie denerwuj się.
-  Chłopu dajesz na obiad – krzyczała już moja siostra – takie gówno i jeszcze mówisz, że lepiej!

-  Alka – zezłościł się chłop Yeti – dasz mi spokojnie zjeść?
-  A jedz, udław się i ty razem z nim – wrzasnęła, zrywając się z fotela Ala – wy czerwone pachołki Rosji!
Tego już było za dużo. My, czerwone pachołki Rosji?! Toż żadne z nas nie było członkiem partii! Czułam, jak coś we mnie martwieje. Alicja pobiegła do wyjścia. Ja za nią. Jeszcze raz rzuciła we mnie tymi pachołkami. Czerwonymi. Nie zatrzymywałam jej.
-  Więcej do was nie przyjdę!  – wykrzykiwała moja siostra przy otwartych na klatkę drzwiach.
-  Dobrze – mówiłam to spokojnie – jak masz nas obrażać, nie przychodź, tak będzie lepiej dla nas wszystkich.
Nie widziałyśmy się przez długi czas. Ale siostra, to siostra...

A potem przyszedł czerwiec 1989. Wolne wybory. Rewolucja zaczęła zjadała swoje dzieci. Szkoda gadać. Demokracja, wolność słowa. Wolny rynek. W bród towarów i usług. Tylko ludzie pozostali ci sami. Może pokolenie Olguni da sobie radę. Bo to już będzie pokolenie urodzone i wychowane w innej Polsce. Inna mentalność. Inna hierarchia wartości. Daj Boże. Amen.
Nie to, żeby mi się nie podobała ta nowa rzeczywistość. Uchowaj Boże! Podoba mi się i to bardzo. Tylko szkoda, że znowu te najpiękniejsze ciuchy, bieliznę, buty mogę oglądać przez szybę, jak kiedyś w sklepie Mody Polskiej na Ordynackiej.
A z ekranu telewizora zalewa mnie reklama za reklamą.
Filmy akcji, gdzie wszyscy mordują wszystkich. Kalejdoskop z twarzami celebrytów.

Oj, tam – dosyć tego marudzenia. Przeca mam pilota, czyli władzę i mogę wyłączyć telewizor lub wybrać inny kanał.

Mam wybór.

I to jest super!



Copyright Ewa Malarska

Photo - dolnoslaski.platfotma.org) 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz