Translate

wtorek, 6 maja 2014

ZAPISKI ZNALEZIONE W SEKRETARZYKU (3)










wrzesień/październik
Nie jestem warzywkiem!!! Nie siedzę też na wózku inwalidzkim. Mózg i cała reszta ciała funkcjonuje normalnie. Przecież piszę, prawda? Dziękuję panie profesorze. Bardzo dziękuję. panu, lekarzowi prowadzącemu i całemu białemu personelowi Kliniki Neurochirurgii. A już Oleńka i Adam stanęli na wysokości zadania. Adam przyjeżdżał do mnie dwa razy dziennie. Przed operacją i po operacji. Rano przed pracą i po pracy. Upały panowały wtedy niesamowite. Szpital bez klimatyzacji. Ogromne, zajmujące całą ścianę okna z symbolicznymi zasłonami. Potoki słońca zalewały pokoje. No, jeszcze przed operacją można było to wytrzymać. Ale już po operacji, gdy zamiast głowy ma się olbrzymią, pulsująca banię, było ciut trudno. Pielęgniarki bardzo polubiły mojego męża. Adam brał od nich czyste prześcieradła i w sobie wiadomy sposób – złota rączka przeca – umocowywał je na tych olbrzymich oknach. A, że dwukrotnie przenoszono mnie do innej sali chorych, siostrzyczki nie musiały już – przynajmniej w tych „moich” pokojach – wysłuchiwać skarg pacjentów na upał. Przyniósł też ogromny wentylator, taki na nodze. Generalnie panował tłok, ponieważ męska część Kliniki była w remoncie i mieliśmy koedukację. Jednak z podziałem na sale męskie i damskie. 
Oleńka – już z zaokrąglonym brzuszkiem – przyjeżdżała do mnie w południe. Żadne perswazje nie przekonały jej, że to niebezpieczne. Takie wizyty w szpitalu, w jej stanie. Tak, upór to ona miała po kim dziedziczyć. Adam uparty. A dzięki mojemu uporowi nasze małżeństwo trwa tak długo.  Współtowarzyszki szpitalnej niedoli w chorobie bardzo polubiły moją córeczkę. W dowód sympatii czekały na nią, co najmniej, dwa talerze zupy. Przepysznej zresztą. Mój i kolejno, codziennie innej chorej. Grafik sobie ustaliły dziewczyny i ściśle go przestrzegały.
-  Jedz, kochanie, jedz – podsuwały jej te talerze – teraz musisz jeść za dwoje.
Tak sobie miło płynął czas na badaniach, wieczornych rozmowach z kobitkami, popalaniem papierosków w nieczynnej połówce męskiej. Oczywiście w wydzielonym pomieszczeniu.

Aż nadszedł dzień operacji. 14 sierpień. Godzina ósma rano. Pielęgniarka kończyła golić mi głowę. Wpadł zdyszany, trochę spóźniony Adam. Gdy mnie zobaczył w tej króciutkiej, operacyjnej koszulinie, z ogolonym łbem, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów twarz mu stężała i – o, matko kochana – on miał w oczach łzy! Objął mnie tak ciepło i przytulił. Potem pomógł mi wciągnąć uciskowe pończochy na zadnie łapy. Pielęgniarka przyniosła błękitną tabletkę.
-  Proszę zażyć – uśmiechnęła się.
-  Teraz - spytałam – i co to jest?
-  Tak, teraz – podała mi szklankę z wodą – to taka nasza pigułka szczęścia.

Co działo się dalej, znam wyłącznie z opowiadania Adama i szpitalnych koleżanek z sali. Niezła jazda! Po tabletce szczęścia, oczywiście. Do sali wszedł pielęgniarz z fotelem na kółkach. Odmówiłam współpracy. Rozłożyłam się na łóżku, rękę podłożyłam sobie pod głowę i za nic nie chciałam przenieść się na fotel. Adam usiłował przykryć moje wdzięki, obciągając tę krótką koszulinę. A ja głośno obwieściłam, że do zimnych zakąsek najbardziej lubię zmrożoną porządnie, czystą wódkę. W oszronionym kieliszku. Pielęgniarz zgodził się ze mną i chyba przez wspólnotę upodobań, zawiózł mnie na salę operacyjną razem z łóżkiem. Pigułka szczęścia przestała chyba działać i w pewnym momencie zobaczyłam siebie rozciągniętą na stole operacyjnym. Przy tych tam urządzeniach krzątała się drobna postać kobieca. Anestezjolog? A może to pielęgniarka? Nie wiem. I nikogo więcej. Postać zbliżyła się do mnie, trzymając w ręku olbrzymie igły.
-  Uprzedzam – powiedziałam jakoś tak strasznie głośno – mogą być kłopoty z wkłuciem, mam marne żyły.
-  No, ładnie – uśmiechnęła się do mnie postać w zieleni – pani jest przytomna. Zaraz temu zaradzę.
Poczułam ukłucie i odjechałam w ciemność. 

W tej ciemności obudziłam się i kilka głosów, potwornie głośno, zaczęło mnie przepytywać na okoliczność moich danych osobowych. Mój głos – o, matko kochana – dudnił jak syreny alarmowe. Odpowiedzi były prawidłowe. Potem trochę gimnastyki – proszę poruszać lewą nogą – dobrze, prawą nogą – dobrze. Przeszliśmy do górnych kończyn. Egzamin ze sprawności zaliczyłam. Nawet mogłam mieć jakieś życzenie.
-  Pani Ewo – zagrzmiało w nieprzeniknionym mroku – czy pani chce o coś spytać?
-  Tak – oddudniłam – która godzina?
-  Czternasta trzydzieści – tym razem chór mieszany, z dużą domieszką radości, wręcz nieukrywanego śmiechu w głosach odśpiewał mi gromko. Znowu odjechałam. W niebyt.

Otworzyłam oczy w jasnej, olbrzymiej – kurcze, wszystko było takie olbrzymie – sali, pełnej łóżek z ludźmi w bandażach, szemrzących, pobłyskujących ekranami monitorów urządzeń, jakichś kabli, stojaków z kroplówkami. Nade mną pochyliła się śliczna, ciemnowłosa, ciemnooka, smagła kobietka. W bieli.
-  Jaka pani jest śliczna – znowu zagrzmiałam na całą salę – jak anioł.
-  Życzy pani sobie czegoś? – anioł przysunął ucho do moich ust – boli?
-  Głucha jakaś, czy cóś, pomyślałam. Grzmię na całą klinikę, a ona nie słyszy. Biedne dziecko. I znowu usnęłam.

A potem to już czekały mnie same przyjemności. Pamiętam, że przyszedł lekarz. Znowu odpytał mnie z moich danych osobowych. Znowu trochę gimnastyki. I wjechałam tryumfalnie do innej już, co prawda, sali niż ta, z której rozpoczynałam podróż, ale na tym samym łóżku. Czekał tam na mnie komitet powitalny złożony z tzw. chodzących chorych, czyli tych jeszcze przed operacją. Rodzinki nie było. Natychmiast jedna z nich zadzwoniła do Oli. Przyjechali za pół godzinki. Ola, Marek i Krysia. Adam był nieuchwytny. Okazało się, że on był głównym winowajcą ich nieobecności, jak zwykle pomylił godziny. Profesor powiedział, że na sali będę około 17-ej, a on przekazał rodzince, że o 7-ej (19) Tu siedem i tam siedem. W nazwie, znaczy. No, cóż ten typ tak ma. Oleńka ma to po tatusiu. Też w ten sposób myli godziny. Ale zdaje sobie z tego sprawę i zapisuje. Żeby nie pomylić 15-tej z 5-tą na przykład. Bo tu pięć i tam pięć. W każdym bądź razie Adam zjawił się przed siódmą wieczorem. Nie wyjaśnił, gdzie się podziewał i dlaczego nie odbierał telefonu. Nieistotne. Operacja udała się. I to było najważniejsze.
  
Nie zdawałam sobie dotychczas sprawy, jak skomplikowane może być siusianie. Idzie się do łazienki i samo się robi. Ale nie po operacji głowy!  Co ma głowa wspólnego z inną, oddaloną jednak znacznie częścią ciała? Nad ranem poczułam siłę wodospadu i usiłowałam zwlec się z łóżka. Czujna pielęgniarka, pełniąca przy mnie dyżur, pomogła mi wstać – stanowczo odmówiłam współpracy z basenem -  i powlokłyśmy się do toalety. Dobrze, że była przy sali. Stanęłam bezradnie nad sedesem. Zmiana pozycji ciała ze stojącej na siedzącą była niewykonalna. Czułam, jak w głowie chlupocze mi coś i dudni. Toaleta zamieniła się w statek kosmiczny. Przeszłam w stan nieważkości. Po dłuższej chwili nieudanych prób usadzenia mnie na tronie, siostrzyczka powiedziała, żebym spróbowała na stojąco. Pomieszczenie miało wymiary metr na metr, więc we dwie było nam trochę ciasno. No i co tu dużo gadać – wstydziłam się. A pęcherz zaczynał uciskać mi na świeżo zoperowany mózg. Dziwiłam się trochę, czemu do tej pory nie puścił mi zawór. Ustaliłyśmy strategię działania. Ona wyjdzie nie zamykając drzwi. Odwróci się do mnie plecami. W tych drzwiach. A ja mam, zapierając się rękami o ściany toalety, załatwić sprawę. O, matko kochana! Normalnie nie zdawałam sobie sprawy, że przy siusianiu trzeba się jednak trochę naprężyć. I, że ta czynność nie ma nic wspólnego z głową. Otóż nieprawda! Ma! Zawór trzymał mocno. Najmniejsze naprężenie wysadzało mi czaszkę w miejscu pooperacyjnym. Miałam wrażenie, że szwy puszczają i ten dekiel kostny ulatuje pod sufit. Potworny ból! No, nie uda się i następną operację będzie zszywanie pęcherza. Rozpłakałam się i wtedy usłyszałam jak siostrzyczka mówi – udało się. Zdziwiona niemożebnie usłyszałam szum upragnionego wodospadu, dekielek oderwał się od sufitu i wrócił na własne miejsce. A ja poczułam błogą ulgę. Co prawda, słabo pamiętam powrót do łóżka. Ale wróciłam!

Następnego dnia wylądowałam w ostatniej już sali mojego szpitalnego pobytu. Dostało mi się miejsce pod oknem. Adam znów wyczarował cuda z  prześcieradłami i słońce nie waliło na mnie całą potęga swego sierpniowego żaru.
Obok mnie leżała pani w wieku kremów do twarzoszyi z serii 60+. Kremów 70+ jeszcze nie wymyślono. Nocami kobitka wstawała i układała na łóżku, w jednym rzędzie, tabletki wyjmowane z szufladki a ukrywane starannie przed lekarzem, licząc je w te i we wte. Tuż przed porą odwiedzin zamykała się w toalecie i gdy tłum gości płci mieszanej obsiadł łóżka, wynurzała się ubrana w bawełniany, krótki podkoszulek i… majtki. Zalotnie kręcąc biodrami zmierzała powoli w stronę łóżka.
-  Znowu nie przyniesiono mi z domu spódniczki – mówiła, trzepocząc rzęsami.
Czekała na operację. I nikt jej nie odwiedzał. Prośba o zwrócenie na nią uwagi? Smutne.
Naprzeciwko leżała kobitka po operacji. Wysoka, ruda, ze śladami wielkiej urody. Mówiła dużo i bardzo głośno,  myląc wciąż nazwy, pory dnia i nocy.
-  Kiedy będzie  kolacja – irytowała się -  jestem głodna.
-  Śniadanie, pani Lilko – uspokajałyśmy ją – zaraz przyniosą.
-  No, tak – wzdychała – znowu pomyliłam nazwę. Oczywiście, śniadanie.
Zdawała sobie sprawę z tej pooperacyjnej przypadłości. Musiała ćwiczyć pamięć. O tym też wiedziała.

Pewnej nocy obudziło mnie bieganie, gwar głosów na korytarzu. Jak to w szpitalu, pomyślałam, pewnie przywieźli kogoś z wypadku. Rano dowiedziałam się, że jeden z pacjentów, czekających na operację, wyszedł sobie w środku nocy cichutko, a niepostrzeżenie. W piżamce i kapciach. Zaalarmowana rodzina nie stwierdziła jego obecności w domu i ruszyła tyralierą po mieście, dołączając do personelu i organów ścigania. Ani śladu delikwenta. Zjawił się sam nad ranem. Zwyczajnie, tłumaczył, poszedł sobie na spacer.

Zrozumiałam, dlaczego łyżka była jedynym sztućcem na tym oddziale. Chociaż, czy ja wiem? Jak się ktoś uprze, to i łyżką może wydłubać oko. Sobie. Albo sąsiadowi.
  
W szpitalu najmilszą porą jest godzina rozpoczęcia odwiedzin. A drugą najmilszą porą jest godzina zakończenia tychże. Nie gniewajcie się, proszę kochani przyjaciele, najbliżsi. Ale taka jest prawda. Najpierw się czeka i wpatruje w drzwi. A potem się czeka, kiedy pielęgniarka powie, że koniec odwiedzin. Jedynie obecność Oli była mi potrzebna jak powietrze. I gdyby nie troska o ich zdrowie – jej i maleństwa – chciałabym ją zatrzymać przy sobie przez całą dobę. Wizyty Adam też sprawiały mi przyjemność. Troszczył się o mnie. Ale tamta chwila z dnia operacji nie powtórzyła się. 

Dzień powrotu ze szpitala. Chyba 22 lub 23 sierpnia. W domu czekała Ola z kwiatami. Pani Ala wychuchała mieszkanko. Przygotowany obiad. Czysta, pachnąca pościel. Adam wziął dwa tygodnie urlopu. Opiekował się mną wręcz profesjonalnie. Jak wykwalifikowana pielęgniarka. Pamiętam moje pierwsze wyjście na spacer. Pojechaliśmy nad Wisłę. Samochodem oczywiście. Było takie piękne popołudnie. Słońce nie paliło. Adam wybrał niezbyt gorący dzień. Zaparkował samochód na wale przy harcerskim ośrodku. Wsparłam się o niego i noga za nogą poszliśmy wolniutko w stronę Starego Miasta. Ufna w moje siły i nakręcana radością, że żyję, chodzę, oddycham, oglądam świat, przesadziłam ociupinkę i przy Pomniku Saperów poczułam jak tracę siły. Adam przestraszył się. Usadził mnie kocyku rozłożonym na trawie i pobiegł po samochód. Zrobił to błyskawicznie. W końcu trenował kiedyś i zdobył nawet wicemistrzostwo młodzików. Nie pamiętam tylko, czy w sprintach, czy w rzucie oszczepem. Nawet nie zadyszał się zbytnio, co świadczy o sprintach raczej. 

Aha, przestałam palić. Coś mi się tak porobiło po operacji, że dostawałam mdłości poczuwszy zapach dymku z papierosa. Podobno rezultat działanie narkozy. Jednym zapotrzebowanie na palenie wzrasta a innym wręcz przeciwnie. Coś w tym musi być :))


 cdn



2 komentarze:

  1. Bardzo ciekawe:)
    Ta historia, mimo, że toczy się w szpitalu, jest naprawdę optymistyczna:)

    OdpowiedzUsuń