- Bursztynko – powiedział Paź, podnosząc główkę – nie mamy
już soku, chodź ze mną do rodziców, poprosimy, żeby nam dali nowy, dobrze?
Na sztywnych kartkach rysunkowego bloku kolorowe kwiaty.
Rozrzucone wokół kredki tworzyły barwny melanż kolorów. Z dużego pokoju dobiegał gwar rozmów. Czwarty
czerwca, dzień imienin taty Złotowłosego – Karola.
- Dobrze – uśmiechnęła się ciemnowłosa – o, jaki ładny
kwiatek namalowałeś, jak się nazywa?
- Malwa – pogłaskał ciemnoróżową plamę – jak moja mama.
Już otwierali drzwi, gdy kładąc paluszek na ustach,
przytrzymał przyjaciółkę za rączkę.
- Posłuchaj – powiedział – cicho, nie wchodźmy.
Malwa, czyli Malwina właśnie pytała o wakacyjne plany rodziców
Bursztynki.
- Chyba w tym roku – westchnęła Zosia – zostaniemy w domu,
prawda Piotrze?
- Dlaczego? – zapytał solenizant – Podobno ma być piękne
lato.
- A, tak się złożyło – odpowiedział Piotr – może zrobimy
generalne porządki, tylko małej mi żal, ale mamy duży ogród.
- Powiem wam szczerze – Zosia znowu westchnęła – chłopcy wyjeżdżają
na dwa turnusy na obóz żeglarski na Mazury, a to nie są małe koszty.
- A w jakim terminie – zapytał Karol – chłopcy wyjeżdżają?
- Od piętnastego lipca do połowy sierpnia – zabrzmiał
damsko-męski dwugłos.
Karol i Malwina spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
- Świetnie się składa – zawołała Malwina – powiedz,
Karolu, proszę.
- Nie będę się rozwodził – uśmiechnął się tata Pazia –
zapraszamy do naszej krainy jezior, dokładnie w tym terminie wyjeżdżamy tam we
trójkę i nie przyjmujemy odmowy!
Za drzwiami dwie dziecięce figurki odtańczyły dziki taniec
radości! Fruwały czarne warkocze, rozsypały się jasne włosy wokół zarumienionej
buzi!
TO gwałtown ie zafalowało,owinęjąc tańczącą parkę na chwilę niebieską pajęczyną.
Dom stał na skraju lasu, odcinając się białą plamą od
ciemnej zieleni sosen, krzewów i rozłożystych dębów i jasnych brzóz. Różowiały
malwy. Po drugiej stronie szerokiej ubitej drogi, pomiędzy drzewami widać było
wody jeziora i piaszczystą plażę. Ciemniały szczyty gór.
- Ależ tu jest pięknie – rodzice Bursztynki mówili
równocześnie – jak w bajce, popatrz Zosiu, ten biały domek i te malwy. A las!
Piotr, ile tam jagód na pierogi i naleśniki a wieś blisko. Malwinko, czy tam
jest jakiś sklepik? Krysiu, daj spokój z tym sklepikiem. Spójrz, widziałaś taką
trawę? Nawet w naszym ogrodzie nie jest taka zielona. A ten płot, jakie piękne
deski. Czy my się tam wszyscy zmieścimy? Karolu, powiedz.
- Spokojnie – zaśmiał się Karol – tylko z zewnątrz sprawia
wrażenie małego, w środku są dwie sypialnie, obszerna kuchnia, pełniąca rolę
czegoś w rodzaju salonu, nawet łazienkę mamy z pełnym wyposażeniem. Żadna
sławojka nie wchodzi w grę.
- A sklepik jest – uzupełniła Malwina – we wsi
i to nawet nieźle zaopatrzony, codziennie świeże pieczywo, poza tym można kupić
świeże mleko, jaja, ser i masło u miejscowych gospodarzy. Kupujemy zawsze u
Sabiny, która opiekuje się domkiem podczas naszej nieobecności, teraz też na
pewno posprzątała i zaopatrzyła lodówkę.
Pani Sabina stanęła na wysokości zadania, wszystko lśniło
czystością, lodówka była pełna jedzenia, a na węglowej kuchni stał duży,
jeszcze ciepły garnek z pomidorową, ulubioną zupą Złotka. Na dużym drewnianym
stole, nakrytym lnianym obrusem w biało-granatową kratkę, w glinianym wazonie
powitał ich kolorowy bukiet polnych kwiatów.
Następnego dnia, gdy wszyscy siedzieli przy śniadaniu,
przyszła pani Sabina. Tęga, rumiana, w długiej, szerokiej sukni w kolorowe
kwiatki. Serdecznościom przy powitaniu nie było końca. Po prezentacji nowych
letników, gospodyni przykucnęła przy dzieciaczkach, które wstały grzecznie od
stołu i trzymając się swoim zwyczajem za ręce, przyglądały się temu
zamieszaniu.
- Pokaż się – przytuliła pazia – nadal jesteś taki śliczny. Jak
tam w przedszkolu, chyba od września będziesz w starszakach? A ta dziewczynka z
warkoczami, to kto?
- Proszę pani – uwolnił się z objęć – to jest moja
koleżanka, bardzo ją lubię i bawimy się razem.
Pani Sabina wyściskała czarnowłosą i głaszcząc po główce,
powiedziała – masz takie piękne wielkie oczy, zajmują ci pół buzi i mają taki
kolor, jak ślepka mojego kota, a włoski śliczne, lśniące. Ładne z was
dzieciaczki, tylko mizeroty jesteście, ale tu nabierzecie trochę ciałka.
Lato tego roku było wyjątkowe. Słoneczne dni, ciepłe noce
pod wygwieżdżonym niebem. Księżyc zaglądał nocą przez otwarte okna, kładł
srebrzystą smugę na ścianach. Grały świerszcze i szumiał las.
Rytm dnia został ustalony. Po śniadaniu wszyscy szli nad
jezioro. Tatusiowie rozstawiali leżaki, rozmawiali, czytali gazety. Opalały się
mamy w skąpych kostiumach. A dwoje nierozłącznych nagusów budowało zamki z
piasku, kopało z olbrzymie doły aż do pojawienia się na dnie pierwszej wody.
Wszystko pod czujnym okiem rodziców. Czasem do pary przyjaciół dołączało w
zabawie jakieś inne dziecko, zwykle były to dziewczynki.
- Bursztynko – mówił złotowłosy paź – ja zbuduję swój zamek
i przyjadę do ciebie na koniu, a ty będziesz moją księżniczką, jak w bajce,
pamiętasz? I zabiorę cię od złego czarownika, chcesz?
- Tak, tak Złotku – klaskała w rączki i podskakiwała, jak piłka – i to będzie biały koń i uciekniemy. To ja zaraz zbuduję ten drugi zamek,
ale pomożesz mi trochę, ale tylko trochę, dobrze?
- Dobrze – poważnie odpowiadał rycerz – przecież sama nie
dasz rady.
Dwie głowiny w chusteczkach z różkami na czubku, pochylały
się do siebie, umorusane łapki pracowicie uklepywały piasek, formując
zamczyska, okolone fosami i murami obronnymi. Pod zamkiem należącym do rycerza
stał cierpliwie koń wielkości zamku, jego pan gnał na nim i uwalniał swoją
księżniczkę z mocy czarnoksiężnika. Niestety, razem już nie mogli wrócić do
siedziby rycerza, bo koń nigdy nie dożył w całości do końca wyprawy.
- Wiesz co, synku – poradził Karol – lepszy od konia z
piasku będzie koń z kija, proszę weź, ułamałem taką ładną gałąź, wiesz, jak
masz go dosiąść?
- Wiem, tatusiu – wykrzyknął złotowłosy rycerz w zbroi z
piasku – dziękuję, już pędzę po księżniczkę!!
Karol z rozczuleniem patrzył, jak rozwiewają się jasne
włoski i lśnią oczy indygo. Bursztynowa księżniczka czekała z utęsknieniem na
wybawiciela, a wielkie oczy stawały się jeszcze bardziej złote.
O, siusiak Pazia jakiś większy się zrobił – pomyślała
księżniczka – dziwne. Zwykle był wtedy taki malutki, bezbronny, jak nieopierzone pisklę. Lubiła patrzeć, jak śmiesznie podskakuje, gdy Złotek
biegał.
Ale rycerz na koniu zabrał ją z niewoli i przerwał ten tok
myśli, które umknęły tak nagle, jak się pojawiły.
- Dzieciaczki – mamy przerywały zabawę – proszę do wody, opłuczcie
się z piasku, pora na drugie śniadanie, a potem poleżycie trochę na kocykach. Już,
już szybciutko.
Rozkładały na składanym stoliczku obrus, szykowały
kolorowe kanapki, nalewały soki do szklaneczek.
Szybciutko okazywało się nie takie szybciutkie. W wodzie
tatusiowie nie odstępowali na krok swoich rozdokazywanych pociech. Złotek, który
już pływał, jak rybka, uczył tej sztuki ciemnowłosą przyjaciółkę. Wkrótce
opanowała styl żabką. Gorzej jej szło z grzbietowym. Ale jej rycerz wykazywał
dużo cierpliwości i chętnie podtrzymywał ją na wodzie, podkładając pod nią
rączki i tłumacząc, jakie ruchy musi wykonywać, by nie zatonąć. Kiedy tak
machała nóżkami przypatrywał się mimowolnie jej wypukłemu łonku, nagiemu niczym
wnętrze dłoni, przekreślonemu pośrodku rowkiem, jak bułeczka. Bardzo
chciał mieć taką bułeczkę. Czasem chował siusiaczka między nóżkami i był wtedy dziewczynką.
Dobrusią.
TO owijało go mokrym błękitem ze złocistymi falami. Jak jezioro w słońcu.
Tego dnia ranek wstał pochmurny. Szare chmury zakrywały
niebo. Nadal było ciepło.
- Mam pomysł – powiedziała przy śniadaniu Malwina –
pójdziemy do lasu na jagody, bo z plaży chyba musimy dzisiaj zrezygnować, co o
tym myślicie?
- Dobry pomysł – podchwyciła Zosia – ja mogę ulepić pierogi,
albo usmażyć naleśniki. Będzie obiad na dwa dni!
- Hurra, hurra – ucieszyły się dwa opalone buziaki –
pójdziemy do lasu i będziemy zbierać jagody!
Obiad zjedli przed domkiem. Powietrze było parne, zanosiło
się na burzę. Para młodziutkich
przyjaciół po skończonym posiłku poszła do domku. Rodzice zasiedli do gry w brydża.
- Malwinko – zaśmiał się w pewnym momencie jej mąż –
przestań nasłuchiwać i skoncentruj się na grze, proszę.
- Przepraszam na chwilę – odłożyła karty – zajrzę do
dzieciaków, podejrzanie cicho się zrobiło, a im czasami dziwne pomysły
przychodzą do głowy, może malują kwiatki na ścianach?
W środku było cichutko, jak makiem zasiał. Zajrzała do
pokoju Piotra i Zofii. Pusto. W kuchni nikogo. Uchyliła drzwi do drugiej
sypialni. Złotek i Bursztynka spali na szerokim łóżku, trzymając się za ręce.
Obydwoje mieli na sobie jednakowe, białe w różowe kropki sukienki na
ramiączkach. Uśmiechnęła się i podchodząc na palcach, pozbierała rozrzucone
wokół nich zabawki. Bursztynowa westchnęła i przekręcając się na bok, ramieniem objęła Pazia. Malwina wyjęła
z szafy prześcieradło. Skrzypnęły drzwi. Zamarła. Ale oni spali, tylko Złotek
zmarszczył brwi. Okryła ich i wciąż na palcach wyszła z pokoju. Na progu domu
spotkała Zosię.
- No i co tam – spytała – bawią się?
- Oglądają obrazki w książeczkach – odpowiedziała – wracajmy
do gry.
Skłamała, obawiając się reakcji przyjaciółki na widok
śpiącej razem parki i ich stroju.
Burza przyszła w środku nocy. Niebo przecinały jaskrawe
błyskawice. Pioruny waliły we wzburzone jezioro. Las jęczał pod naporem
wichury. Dorośli zamykali w pośpiechu okna, przez które lały się strumienie
deszczu. Nie było prądu. Złotowłosy w ciemności nie dostrzegł swojej
przyjaciółki, gdy nagle sąsiednią sypialnię zalało pulsujące niebieskie światło
TO. Usłyszał płacz. Bursztynka
siedziała skulona na łóżeczku. Drżąc, gwałtownie zarzuciła mu ręce na szyję.
- Nie bój się – ocierał łzy – ja ciebie obronię.
- Wiem, Paziku – pochlipywała cichutko – ale jest tak strasznie,
taty nie ma i mamy też, myślałam, że wszyscy sobie poszli a ja zostałam sama.
- A co to za mazanie się – do pokoju weszła Zofia – zwykła
burza. Michasiu, proszę do swojego pokoju, a ty pod kocyk i bez histerii mi
tutaj!
TO owinęło Pazia lodowatą ciemnością,
wbijając cienkie igiełki w ciało.
Zacisnął piąstki i zerwał się z łóżka, ruszając w stronę
mamy Bursztynki, gdy objęły go ciepłe ramiona i usłyszał łagodny głos mamy –
Zosiu, pozwól im posiedzieć jeszcze chwilę, sytuacja opanowana. Chodź do
kuchni, nasi panowie zaparzyli herbatę. A tu mam gorące mleko dla dzieciaczków.
- Kuchnia węglowa – powiedziała Zosia – to jednak świetny
wynalazek. Dobrze, niech posiedzą, a my wypijemy herbatkę i coś małego na
uspokojenie nerwów.
- Taka romantyczna noc przy świecach – zaśmiała się Malwina .
Poranek przywitał ich słońcem. Białe chmury płynęły po
błękitnym niebie. Powietrze było krystalicznie czyste. Trawa lśniła zielono, a
malwy wokół domku ciężko pochylały wilgotne głowy. Kałuże, jak małe stawy,
połyskiwały na drodze. Po wczorajszym dusznym wieczorze i nocnej burzy dwójka
maluchów spała dłużej niż zazwyczaj. Pierwsza obudziła się Bursztynka. Była
sama. Łóżko rodziców puste. Powrócił nocny strach. Szybciutko pobiegła na bosaka do kuchni. Karol i Malwina siedzieli przy stole, jedząc śniadanie.
- O, nasza śpiąca królewna już wstała – uśmiechnęli się –
idź obudzić naszego śpioszka. A czemu jesteś taka smutna, malutka?
- Gdzie jest mój tata i mama – zogromniały bursztyny –
wyjechali?
- Nie, kochanie – Malwina posadziła ciemnowłosą na kolanach
– pojechali do miasteczka, muszą zrobić zakupy, pranie czeka, a nie mamy już
proszków. Wrócą na obiad. Spójrz, jaki
piękny dzień, po śniadaniu idziemy na plażę!
Wiejską drogą, prowadzącą do jeziora, maszerowały dwie
dziewczynki ubrane w jednakowe plażowe sukienki, podskakując, jak
wróbelki. Lekki wiatr rozwiewał jasne, gęste jednej z nich. Za drugą powiewał
czarny warkocz, zapleciony na czubku główki.
- Malwuś – uśmiechnął się pogodnie Karol – widzę, że
uległaś.
- Wiesz, tak prosili – powiedziała – i nie w tym nic złego,
a w dodatku Piotrkowie wyjechali, rozumiesz? I jeszcze coś, są bez majtek,
bo stwierdzili, że i tak zdejmą je nad jeziorem, to po co zakładać?
Roześmiała się głośno a Karol objął ją za ramiona i
pocałował we włosy. Z naprzeciwka zbliżała się grupka miejscowych gospodyń.
Przyglądały się uważnie dzieciaczkom.
- Szczęść Boże – pozdrowiły rodziców Pazia.
- Dzień dobry – odpowiedzieli – miłego dnia.
Kobiety przystanęły i zbite w gromadkę, patrzyły za
oddalającą się czwórką letników.
- Powiem wam, że to obraza boska – najstarsza miała
oburzenie w głosie – przecież ten mały to chłopak, a paraduje w sukience!
- A ja widziałam ich na plaży – druga wzniosła oczy do nieba
– wiecie, że oni tam biegają na golasa?! Taki wstyd!
- Wszyscy tak nago? – zainteresowała się trzecia.
- Nie, tylko dzieciaki – westchnęła i przeżegnała się pytana
– ale te ich matki to mają takie majtki i staniki, jakby ich nie miały, prawie
wszystko na wierzchu. Bezeceństwo!
- Ludzie – gadały już wszystkie naraz – co to się wyprawia
na tym świecie?! Skaranie boskie! Tylko księdzu powiedzieć. Ci miastowi! Jezusie
Nazareński!!
Po nocnej ulewie piasek był jeszcze wilgotny. Oblepiał
gołe pupy i to było nieprzyjemne Strasznie ciężko przychodziło kopanie dołów
dla małych rączek.
- Wiesz co – Złotek odgarnął włosy, zostawiając ciemną smugę
na czółku – mam pomysł, będziemy piecz ciasto i gotować obiad.
- Fajnie – starła mu z czoła ślady piasku – pobiegnę do cioci
Malwy po wiaderko, wiesz tam są takie różne foremki.
Cały przedpołudnie minęło na zabawie w dom. W większych
pojemnikach Bursztynka gotowała zupę. Piaskową. Złotek szybko uzbierał małe
kamyczki na ryż. I zabrał się do pieczenia babek. Również piaskowych.
- Paziku – powiedziała Bursztynka przy piaskowym deserze –
bardzo mi smakują twoje babki. Szkoda, że w domu nie będziesz ich gotować.
- Bursztynko – indygo było poważne – mówi się piecz, a nie
gotować.
- Aha – pokiwała główką - rozumiem, gotuje się zupka i
ziemniaczki.
- I kluseczki – dodał paź – a ciasta się piecze.
Tymczasem w wiejskim sklepiku wrzała dyskusja.
Rozgorączkowane gospodynie załamywały ręce i pałały świętym oburzeniem na
obyczaje miastowych. Rzucały gromy i czarno widziały przyszłość narodu. W ten
jazgot weszła Sabina.
- Co się dzieje – zapytała – czemu tak gdaczecie, jak kury
po złożeniu jajek?
Rzuciły się na nią i zaczęły opowiadać jedna przez drugą.
- Cicho – krzyknęła Sabina – po kolei, albo niech mówi jedna
z was! Może ty, Pelasiu, jesteś najstarsza.
No i Pelasia opowiedziała o tych strasznych rzeczach,
które działy się na drodze do jeziora i na plaży.
- Oj, baby, baby – pokręciła z politowanie głową - jaki
ksiądz, jakie skaranie boskie? Na jakim świecie żyjecie? Wstydźcie się! Toż to
istne średniowiecze! Może jeszcze będziecie ich pławić w jeziorze, co?!
- Jak to pławić – zainteresowały się nagle – to znaczy, że
co? Utopić? Nie, no nie.
- No to przestańcie gdakać – rozzłoszczona Sabina podniosła
głos – i słuchajcie, co wam powiem. Dzieciaki znają się od pieluch, ich rodzice
są przyjaciółmi. A to, że chłopiec przebiera się w dziewczyńskie fatałaszki nie
jest niczym dziwnym i nie ma nic wspólnego z moralnością. To taki wiek,
chłopców wszystko ciekawi i same wiecie, jak to jest, też macie synów.
- Mój syn nigdy nie zakładał sukienek sióstr – wydymając
wargi powiedziała ta, co chciała wiedzieć, czy wszyscy nago – a ja nigdy nie
paradowałabym w takim czymś po plaży, jak te dwie miastowe.
- Co ty powiesz – zakpiła Sabina – może to i dobrze, że nie
paradowałabyś. A co do syna, byłaś przy nim bez przerwy, nawet, gdy szłaś w
pole?
- No, nie – spuściła z tonu – może masz rację? Ty bywałaś w
mieście i szkołę tam skończyłaś. Pójdę już, obiad trzeba nastawić.
Pozostałe przycichły i zaczęły zbierać się do wyjścia.
Sklepowa pokręciła głową – dobrze im powiedziałaś, Sabino. Ona też bywała w
mieście.
Po obiedzie, już w pełnym składzie – rodzice Bursztynki,
zgodnie z zapowiedzią, byli na miejscu – Złotek coś poszeptał do ucha
przyjaciółki i obydwoje grzecznie zapytali, czy mogą pobawić się z tyłu
domu.
- Tylko nie oddalajcie się – usłyszeli – proszę nie
wychodzić poza ogrodzenie.
Brydż wchodził właśnie w pasjonującą fazę, gdy do nozdrzy karciarzy dotarł swąd spalenizny.
- Czujecie – Karol oderwał wzrok od kart – coś się pali
chyba?
- Boże – zawołała Malwina – gdzie są dzieci?!
Wszyscy, rzucając karty, popędzili za domek. Na trawniku
dymiła się sterta patyków i liści, na której dwukolorowa dwójka układała
plastikowe foremki napełnione mokrym piaskiem.
Piotr przybiegł z wiadrem wody i chlusnął na te foremki i
dymiące patyki. Przestało dymić.
- Zosiu, błagam – Malwina przytrzymała za ramię przyjaciółkę
– nie krzycz. To tylko dzieci, porozmawiajmy z nimi spokojnie. Mądre mamy
dzieciaki, zrozumieją, że tak nie można, bo to jest niebezpieczne.
Przestępcy kiwali głowami ze zrozumieniem,
słuchając wykładu prowadzonego przez Karola. I przyrzekli, że już nigdy więcej,
ale oni chcieli ten piaskowy deserek zjeść na ciepło. Ciekawe, czy takie
babeczki są wtedy smaczniejsze – wyjaśnili zgodnie. Malwina pospiesznie
wybiegła do łazienki i tam dopiero dała upust niepohamowanemu śmiechowi.
Tatusiowe przyrzekli, że ostatniego dnia przed wyjazdem zorganizują prawdziwe
ognisko. Wszyscy będą piec kiełbaski na
patykach. Na przykład śląską, bo jest smaczna i nie trzeba jej kroić na
mniejsze kawałki i do tego pomidory z cebulą – uzupełniły mamy. No i
mizeria, musztarda i chrzan – dorzucili tatusiowie.
O czym jeszcze zapomnieli nadmienić panowie, a co pojawiło
się przy ognisku, gdy buchały płomienie i skwierczała zgrabna
śląska? O piwie! Nawet mamy umoczyły usta.
Kiełbaski były pyszne! Tłuszcz ściekał po małych palcach,
gdy odtańczyli swój taniec radości wokół płonącego ogniska. Malwina z
przyjaciółką, Karol i Piotr dołączyli do maluchów i trwała zabawa.
TO, falując złotawym blaskiem i ciepłą
granatową ciszą, spłynęło z rozgwieżdżonego nieba i otuliło Adasia, by następnie
opłynąć niepostrzeżenie całą rozbawioną czwórkę.
Następnego dnia, po wczesnym śniadaniu, odjechali. Jeszcze
ostatnie spojrzenia na las, jezioro i malejącą
postać przy furtce.
- Nie płacz, głupia – szepnęła Sabina – przecież wrócą za
rok.
Copyright Ewa Malarska
(photo - www.tapetus.pl)