Translate

środa, 30 kwietnia 2014

TO (14) - Na wsi







TO obudziło go w środku nocy. Miękkie. Otulające ciszę. Ciepłe. Zatopione w zimnej poświacie.
W sąsiednim pokoju  miarowe oddechy rodziców.
Na palcach wymknął się z domu. Wieś spała. Księżyc, jak olbrzymia srebrna patera na granatowym obrusie nieba nadawał nierealne kształty zastygłym w bezruchu drzewom. Ciemne okna zamieniał w lustra.
W ceglanym murze metalowa brama. Pod sklepieniem gałęzi stuletnich drzew, rozpostarte ramiona krzyży. Gdzieniegdzie migotało światełko. Zahuczała sowa. W nieprzeniknionych ciemnościach wędrował alejkami, szukając czegoś.  Znalazł.  Ławeczka przy grobie. Usiadł.   

TO było obok. Przyjazne.

Nagle w ciemności pojawił się falujący niebiesko hologram ciemnowłosej dziewczynki. Stała w gęstym lesie, rozglądając się bezradnie, a w złocistych oczach narastało przerażenie. Bursztynko, idź prosto do dużego dębu, nie zbaczaj, cały czas prosto, nie bój się, proszę... Stracił poczucie czasu. Ocknął się, gdy niebo szarzało. Myśl o niepokoju rodziców, gdy odkryją puste łóżko, zmusiła go do powrotu. Wsunął się cichutko pod pled i zasnął.


Wstawaj śpiochu – głos mamy i jej oczy w kolorze indygo – prześpisz całe wakacje, synku, chodź, śniadanie czeka.
Pogłaskała po jasnej czuprynie i zniknęła w kuchni.
-  Nie sądzisz, Malwinko, że dziwny był ten wiatr w nocy – zapytał tata, smarując masłem bułkę – tak zawodził, jakby płakał.
-  Tak, tak – mama w zamyśleniu oparła twarz na splecionych dłoniach – przy pełni to się nie zdarza zazwyczaj. Dziwne. I ucichł tak nagle.
Popatrzyła przeciągle na Złotowłosego. Wiedziała, że jest wyjątkowy. Leworęczność? Co prawda, łobuzował ponad normę. Ale te długie chwile zamyśleń. Milczące dni. I książki połykane łapczywie.  Własne zdanie na każdy temat.  Westchnęła.

Minął rok.

Kolejne wakacje w tej samej wsi. Tego dnia tatę wezwał pilny telefon. Zostali sami.  Pochmurny dzień, zanosiło się na deszcz. Jaskółki śmigały nisko nad ogródkami. Czytał książkę.
-  Zostaw, popsujesz sobie wzrok od tego ciągłego ślęczenia – w progu stanęła mama – chodź na spacer, tu jest taki stary cmentarz, zajrzymy?
Spacerowali alejkami, pochylali się, czytając wyryte na nagrobkach nazwiska, daty.
-  Usiądźmy na chwilę, o tu jest ławeczka - powiedziała - nie, to niemożliwe, popatrz, tu leży kobieta o naszym nazwisku!
-  Wiem – odpowiedział spokojnie.

Dwie pary oczu indygo. Identycznych. Długie spojrzenie.

O nic nie pytała.

Wiedziała.





Copyright Ewa Malarska

 (photo - forum.fairytailnakama.pl)






TO (13) - Kilka lat wcześniej...








- Bursztynko – powiedział Paź, podnosząc główkę – nie mamy już soku, chodź ze mną do rodziców, poprosimy, żeby nam dali nowy, dobrze?
Na sztywnych kartkach rysunkowego bloku kolorowe kwiaty. Rozrzucone wokół kredki tworzyły barwny melanż kolorów.  Z dużego pokoju dobiegał gwar rozmów. Czwarty czerwca, dzień imienin taty Złotowłosego – Karola.   
-  Dobrze – uśmiechnęła się ciemnowłosa – o, jaki ładny kwiatek namalowałeś, jak się nazywa?
-  Malwa – pogłaskał ciemnoróżową plamę – jak moja mama.
Już otwierali drzwi, gdy kładąc paluszek na ustach, przytrzymał przyjaciółkę za rączkę.
-  Posłuchaj – powiedział – cicho, nie wchodźmy.
Malwa, czyli Malwina właśnie pytała o wakacyjne plany rodziców Bursztynki.
-  Chyba w tym roku – westchnęła Zosia – zostaniemy w domu, prawda Piotrze?
-  Dlaczego? – zapytał solenizant – Podobno ma być piękne lato.
-  A, tak się złożyło – odpowiedział Piotr – może zrobimy generalne porządki, tylko małej mi żal, ale mamy duży ogród.
-  Powiem wam szczerze – Zosia znowu westchnęła – chłopcy wyjeżdżają na dwa turnusy na obóz żeglarski na Mazury, a to nie są małe koszty.
-  A w jakim terminie – zapytał Karol – chłopcy wyjeżdżają?
-  Od piętnastego lipca do połowy sierpnia – zabrzmiał damsko-męski dwugłos.
Karol i Malwina spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
-   Świetnie się składa – zawołała Malwina – powiedz, Karolu, proszę.
-  Nie będę się rozwodził – uśmiechnął się tata Pazia – zapraszamy do naszej krainy jezior, dokładnie w tym terminie wyjeżdżamy tam we trójkę i nie przyjmujemy odmowy!
Za drzwiami dwie dziecięce figurki odtańczyły dziki taniec radości! Fruwały czarne warkocze, rozsypały się jasne włosy wokół zarumienionej buzi! 

TO gwałtown ie zafalowało,owinęjąc tańczącą parkę na chwilę niebieską pajęczyną.

Dom stał na skraju lasu, odcinając się białą plamą od ciemnej zieleni sosen, krzewów i rozłożystych dębów i jasnych brzóz. Różowiały malwy. Po drugiej stronie szerokiej ubitej drogi, pomiędzy drzewami widać było wody jeziora i piaszczystą plażę. Ciemniały szczyty gór.
-  Ależ tu jest pięknie – rodzice Bursztynki mówili równocześnie – jak w bajce, popatrz Zosiu, ten biały domek i te malwy. A las! Piotr, ile tam jagód na pierogi i naleśniki a wieś blisko. Malwinko, czy tam jest jakiś sklepik? Krysiu, daj spokój z tym sklepikiem. Spójrz, widziałaś taką trawę? Nawet w naszym ogrodzie nie jest taka zielona. A ten płot, jakie piękne deski. Czy my się tam wszyscy zmieścimy? Karolu, powiedz.
-  Spokojnie – zaśmiał się Karol – tylko z zewnątrz sprawia wrażenie małego, w środku są dwie sypialnie, obszerna kuchnia, pełniąca rolę czegoś w rodzaju salonu, nawet łazienkę mamy z pełnym wyposażeniem. Żadna sławojka nie wchodzi w grę.
-  A sklepik jest – uzupełniła  Malwina – we wsi i to nawet nieźle zaopatrzony, codziennie świeże pieczywo, poza tym można kupić świeże mleko, jaja, ser i masło u miejscowych gospodarzy. Kupujemy zawsze u Sabiny, która opiekuje się domkiem podczas naszej nieobecności, teraz też na pewno posprzątała i zaopatrzyła lodówkę.

Pani Sabina stanęła na wysokości zadania, wszystko lśniło czystością, lodówka była pełna jedzenia, a na węglowej kuchni stał duży, jeszcze ciepły garnek z pomidorową, ulubioną zupą Złotka. Na dużym drewnianym stole, nakrytym lnianym obrusem w biało-granatową kratkę, w glinianym wazonie powitał ich kolorowy bukiet polnych kwiatów.

Następnego dnia, gdy wszyscy siedzieli przy śniadaniu, przyszła pani Sabina. Tęga, rumiana, w długiej, szerokiej sukni w kolorowe kwiatki. Serdecznościom przy powitaniu nie było końca. Po prezentacji nowych letników, gospodyni przykucnęła przy dzieciaczkach, które wstały grzecznie od stołu i trzymając się swoim zwyczajem za ręce, przyglądały się temu zamieszaniu.
-  Pokaż się – przytuliła pazia – nadal jesteś taki śliczny. Jak tam w przedszkolu, chyba od września będziesz w starszakach? A ta dziewczynka z warkoczami, to kto?
-  Proszę pani – uwolnił się z objęć – to jest moja koleżanka, bardzo ją lubię i bawimy się razem.
Pani Sabina wyściskała czarnowłosą i głaszcząc po główce, powiedziała – masz takie piękne wielkie oczy, zajmują ci pół buzi i mają taki kolor, jak ślepka mojego kota, a włoski śliczne, lśniące. Ładne z was dzieciaczki, tylko mizeroty jesteście, ale tu nabierzecie trochę ciałka.

Lato tego roku było wyjątkowe. Słoneczne dni, ciepłe noce pod wygwieżdżonym niebem. Księżyc zaglądał nocą przez otwarte okna, kładł srebrzystą smugę na ścianach. Grały świerszcze i szumiał las.


Rytm dnia został ustalony. Po śniadaniu wszyscy szli nad jezioro. Tatusiowie rozstawiali leżaki, rozmawiali, czytali gazety. Opalały się mamy w skąpych kostiumach. A dwoje nierozłącznych nagusów budowało zamki z piasku, kopało z olbrzymie doły aż do pojawienia się na dnie pierwszej wody. Wszystko pod czujnym okiem rodziców. Czasem do pary przyjaciół dołączało w zabawie jakieś inne dziecko, zwykle były to dziewczynki.

-  Bursztynko – mówił złotowłosy paź – ja zbuduję swój zamek i przyjadę do ciebie na koniu, a ty będziesz moją księżniczką, jak w bajce, pamiętasz? I zabiorę cię od złego czarownika, chcesz?
- Tak, tak Złotku – klaskała w rączki i podskakiwała, jak piłka – i to będzie biały koń i uciekniemy. To ja zaraz zbuduję ten drugi zamek, ale pomożesz mi trochę, ale tylko trochę, dobrze?
-  Dobrze – poważnie odpowiadał rycerz – przecież sama nie dasz rady.
Dwie głowiny w chusteczkach z różkami na czubku, pochylały się do siebie, umorusane łapki pracowicie uklepywały piasek, formując zamczyska, okolone fosami i murami obronnymi. Pod zamkiem należącym do rycerza stał cierpliwie koń wielkości zamku, jego pan gnał na nim i uwalniał swoją księżniczkę z mocy czarnoksiężnika. Niestety, razem już nie mogli wrócić do siedziby rycerza, bo koń nigdy nie dożył w całości do końca wyprawy.
-  Wiesz co, synku – poradził Karol – lepszy od konia z piasku będzie koń z kija, proszę weź, ułamałem taką ładną gałąź, wiesz, jak masz go dosiąść?
-  Wiem, tatusiu – wykrzyknął złotowłosy rycerz w zbroi z piasku – dziękuję, już pędzę po księżniczkę!!
Karol z rozczuleniem patrzył, jak rozwiewają się jasne włoski i lśnią oczy indygo. Bursztynowa księżniczka czekała z utęsknieniem na wybawiciela, a wielkie oczy stawały się jeszcze bardziej złote.
O, siusiak Pazia jakiś większy się zrobił – pomyślała księżniczka – dziwne. Zwykle był wtedy taki malutki, bezbronny, jak nieopierzone pisklę. Lubiła patrzeć, jak śmiesznie podskakuje, gdy Złotek biegał.  
Ale rycerz na koniu zabrał ją z niewoli i przerwał ten tok myśli, które umknęły tak nagle, jak się pojawiły.   
-  Dzieciaczki – mamy przerywały zabawę – proszę do wody, opłuczcie się z piasku, pora na drugie śniadanie, a potem poleżycie trochę na kocykach. Już, już szybciutko.
Rozkładały na składanym stoliczku obrus, szykowały kolorowe kanapki, nalewały soki do szklaneczek.
Szybciutko okazywało się nie takie szybciutkie. W wodzie tatusiowie nie odstępowali na krok swoich rozdokazywanych pociech. Złotek, który już pływał, jak rybka, uczył tej sztuki ciemnowłosą przyjaciółkę. Wkrótce opanowała styl żabką. Gorzej jej szło z grzbietowym. Ale jej rycerz wykazywał dużo cierpliwości i chętnie podtrzymywał ją na wodzie, podkładając pod nią rączki i tłumacząc, jakie ruchy musi wykonywać, by nie zatonąć. Kiedy tak machała nóżkami przypatrywał się mimowolnie jej wypukłemu łonku, nagiemu niczym wnętrze dłoni, przekreślonemu pośrodku rowkiem, jak bułeczka. Bardzo chciał mieć taką bułeczkę. Czasem chował siusiaczka między nóżkami i był wtedy dziewczynką. Dobrusią. 

TO owijało go mokrym błękitem ze złocistymi falami. Jak jezioro w słońcu.

Tego dnia ranek wstał pochmurny. Szare chmury zakrywały niebo. Nadal było ciepło.
-  Mam pomysł – powiedziała przy śniadaniu Malwina – pójdziemy do lasu na jagody, bo z plaży chyba musimy dzisiaj zrezygnować, co o tym myślicie?
-  Dobry pomysł – podchwyciła Zosia – ja mogę ulepić pierogi, albo usmażyć naleśniki. Będzie obiad na dwa dni!
-  Hurra, hurra – ucieszyły się dwa opalone buziaki – pójdziemy do lasu i będziemy zbierać jagody!
Obiad zjedli przed domkiem. Powietrze było parne, zanosiło się na burzę.  Para młodziutkich przyjaciół po skończonym posiłku poszła do domku.  Rodzice zasiedli do gry w brydża.
-  Malwinko – zaśmiał się w pewnym momencie jej mąż – przestań nasłuchiwać i skoncentruj się na grze, proszę.
-  Przepraszam na chwilę – odłożyła karty – zajrzę do dzieciaków, podejrzanie cicho się zrobiło, a im czasami dziwne pomysły przychodzą do głowy, może malują kwiatki na ścianach?
W środku było cichutko, jak makiem zasiał. Zajrzała do pokoju Piotra i Zofii. Pusto. W kuchni nikogo. Uchyliła drzwi do drugiej sypialni. Złotek i Bursztynka spali na szerokim łóżku, trzymając się za ręce. Obydwoje mieli na sobie jednakowe, białe w różowe kropki sukienki na ramiączkach. Uśmiechnęła się i podchodząc na palcach, pozbierała rozrzucone wokół nich zabawki. Bursztynowa westchnęła i przekręcając się na bok, ramieniem objęła Pazia.  Malwina wyjęła z szafy prześcieradło. Skrzypnęły drzwi. Zamarła. Ale oni spali, tylko Złotek zmarszczył brwi. Okryła ich i wciąż na palcach wyszła z pokoju. Na progu domu spotkała Zosię.
-  No i co tam – spytała – bawią się?
-  Oglądają obrazki w książeczkach – odpowiedziała – wracajmy do gry.
Skłamała, obawiając się reakcji przyjaciółki na widok śpiącej razem parki i ich stroju.
Burza przyszła w środku nocy. Niebo przecinały jaskrawe błyskawice. Pioruny waliły we wzburzone jezioro. Las jęczał pod naporem wichury. Dorośli zamykali w pośpiechu okna, przez które lały się strumienie deszczu. Nie było prądu. Złotowłosy w ciemności nie dostrzegł swojej przyjaciółki, gdy nagle sąsiednią sypialnię zalało pulsujące niebieskie światło TO. Usłyszał płacz. Bursztynka siedziała skulona na łóżeczku. Drżąc, gwałtownie zarzuciła mu ręce na szyję.
-  Nie bój się – ocierał łzy – ja ciebie obronię.
- Wiem, Paziku – pochlipywała cichutko – ale jest tak strasznie, taty nie ma i mamy też, myślałam, że wszyscy sobie poszli a ja zostałam sama.
- A co to za mazanie się – do pokoju weszła Zofia – zwykła burza. Michasiu, proszę do swojego pokoju, a ty pod kocyk i bez histerii mi tutaj! 
TO owinęło Pazia lodowatą ciemnością, wbijając cienkie igiełki w ciało.
Zacisnął piąstki i zerwał się z łóżka, ruszając w stronę mamy Bursztynki, gdy objęły go ciepłe ramiona i usłyszał łagodny głos mamy – Zosiu, pozwól im posiedzieć jeszcze chwilę, sytuacja opanowana. Chodź do kuchni, nasi panowie zaparzyli herbatę. A tu mam gorące mleko dla dzieciaczków.
- Kuchnia węglowa – powiedziała Zosia – to jednak świetny wynalazek. Dobrze, niech posiedzą, a my wypijemy herbatkę i coś małego na uspokojenie nerwów.
-  Taka romantyczna noc przy świecach – zaśmiała się Malwina .

Poranek przywitał ich słońcem. Białe chmury płynęły po błękitnym niebie. Powietrze było krystalicznie czyste. Trawa lśniła zielono, a malwy wokół domku ciężko pochylały wilgotne głowy. Kałuże, jak małe stawy, połyskiwały na drodze. Po wczorajszym dusznym wieczorze i nocnej burzy dwójka maluchów spała dłużej niż zazwyczaj. Pierwsza obudziła się Bursztynka. Była sama. Łóżko rodziców puste. Powrócił nocny strach. Szybciutko pobiegła na bosaka do kuchni. Karol i Malwina siedzieli przy stole, jedząc śniadanie.
-  O, nasza śpiąca królewna już wstała – uśmiechnęli się – idź obudzić naszego śpioszka. A czemu jesteś taka smutna, malutka?
-  Gdzie jest mój tata i mama – zogromniały bursztyny – wyjechali?
-  Nie, kochanie – Malwina posadziła ciemnowłosą na kolanach – pojechali do miasteczka, muszą zrobić zakupy, pranie czeka, a nie mamy już proszków. Wrócą na obiad.  Spójrz, jaki piękny dzień, po śniadaniu idziemy na plażę!

Wiejską drogą, prowadzącą do jeziora, maszerowały dwie dziewczynki ubrane w jednakowe plażowe sukienki, podskakując, jak wróbelki. Lekki wiatr rozwiewał jasne, gęste jednej z nich. Za drugą powiewał czarny warkocz, zapleciony na czubku główki.
-  Malwuś – uśmiechnął się pogodnie Karol – widzę, że uległaś.
-  Wiesz, tak prosili – powiedziała – i nie w tym nic złego, a w dodatku Piotrkowie wyjechali, rozumiesz? I jeszcze coś, są bez majtek, bo stwierdzili, że i tak zdejmą je nad jeziorem, to po co zakładać?
Roześmiała się głośno a Karol objął ją za ramiona i pocałował we włosy. Z naprzeciwka zbliżała się grupka miejscowych gospodyń. Przyglądały się uważnie dzieciaczkom.
-  Szczęść Boże – pozdrowiły rodziców Pazia.
-  Dzień dobry – odpowiedzieli – miłego dnia.
Kobiety przystanęły i zbite w gromadkę, patrzyły za oddalającą się czwórką letników.
-  Powiem wam, że to obraza boska – najstarsza miała oburzenie w głosie – przecież ten mały to chłopak, a paraduje w sukience!
-  A ja widziałam ich na plaży – druga wzniosła oczy do nieba – wiecie, że oni tam biegają na golasa?! Taki wstyd!
-  Wszyscy tak nago? – zainteresowała się trzecia.
-  Nie, tylko dzieciaki – westchnęła i przeżegnała się pytana – ale te ich matki to mają takie majtki i staniki, jakby ich nie miały, prawie wszystko na wierzchu. Bezeceństwo!
-  Ludzie – gadały już wszystkie naraz – co to się wyprawia na tym świecie?! Skaranie boskie! Tylko księdzu powiedzieć. Ci miastowi! Jezusie Nazareński!!

Po nocnej ulewie piasek był jeszcze wilgotny. Oblepiał gołe pupy i to było nieprzyjemne Strasznie ciężko przychodziło kopanie dołów dla małych rączek.
- Wiesz co – Złotek odgarnął włosy, zostawiając ciemną smugę na czółku – mam pomysł, będziemy piecz ciasto i gotować obiad.
-  Fajnie – starła mu z czoła ślady piasku – pobiegnę do cioci Malwy po wiaderko, wiesz tam są takie różne foremki.
Cały przedpołudnie minęło na zabawie w dom. W większych pojemnikach Bursztynka gotowała zupę. Piaskową. Złotek szybko uzbierał małe kamyczki na ryż. I zabrał się do pieczenia babek. Również piaskowych.
-  Paziku – powiedziała Bursztynka przy piaskowym deserze – bardzo mi smakują twoje babki. Szkoda, że w domu nie będziesz ich gotować.
-  Bursztynko – indygo było poważne – mówi się piecz, a nie gotować.
-  Aha – pokiwała główką - rozumiem, gotuje się zupka i ziemniaczki.
-  I kluseczki – dodał paź – a ciasta się piecze.

Tymczasem w wiejskim sklepiku wrzała dyskusja. Rozgorączkowane gospodynie załamywały ręce i pałały świętym oburzeniem na obyczaje miastowych. Rzucały gromy i czarno widziały przyszłość narodu. W ten jazgot weszła Sabina.
-  Co się dzieje – zapytała – czemu tak gdaczecie, jak kury po złożeniu jajek?
Rzuciły się na nią i zaczęły opowiadać jedna przez drugą.
-  Cicho – krzyknęła Sabina – po kolei, albo niech mówi jedna z was! Może ty, Pelasiu, jesteś najstarsza.
No i Pelasia opowiedziała o tych strasznych rzeczach, które działy się na drodze do jeziora i na plaży.
-  Oj, baby, baby – pokręciła z politowanie głową - jaki ksiądz, jakie skaranie boskie? Na jakim świecie żyjecie? Wstydźcie się! Toż to istne średniowiecze! Może jeszcze będziecie ich pławić w jeziorze, co?!
-  Jak to pławić – zainteresowały się nagle – to znaczy, że co? Utopić? Nie, no nie.
-  No to przestańcie gdakać – rozzłoszczona Sabina podniosła głos – i słuchajcie, co wam powiem. Dzieciaki znają się od pieluch, ich rodzice są przyjaciółmi. A to, że chłopiec przebiera się w dziewczyńskie fatałaszki nie jest niczym dziwnym i nie ma nic wspólnego z moralnością. To taki wiek, chłopców wszystko ciekawi i same wiecie, jak to jest, też macie synów.
-  Mój syn nigdy nie zakładał sukienek sióstr – wydymając wargi powiedziała ta, co chciała wiedzieć, czy wszyscy nago – a ja nigdy nie paradowałabym w takim czymś po plaży, jak te dwie miastowe.
-  Co ty powiesz – zakpiła Sabina – może to i dobrze, że nie paradowałabyś. A co do syna, byłaś przy nim bez przerwy, nawet, gdy szłaś w pole?
-  No, nie – spuściła z tonu – może masz rację? Ty bywałaś w mieście i szkołę tam skończyłaś. Pójdę już, obiad trzeba nastawić.
Pozostałe przycichły i zaczęły zbierać się do wyjścia. Sklepowa pokręciła głową – dobrze im powiedziałaś, Sabino. Ona też bywała w mieście.

Po obiedzie, już w pełnym składzie – rodzice Bursztynki, zgodnie z zapowiedzią, byli na miejscu – Złotek coś poszeptał do ucha przyjaciółki i obydwoje grzecznie zapytali, czy mogą pobawić się z tyłu domu.
-  Tylko nie oddalajcie się – usłyszeli – proszę nie wychodzić poza ogrodzenie.
Brydż wchodził właśnie w pasjonującą fazę, gdy do nozdrzy karciarzy dotarł swąd spalenizny.
-  Czujecie – Karol oderwał wzrok od kart – coś się pali chyba?
-  Boże – zawołała Malwina – gdzie są dzieci?!
Wszyscy, rzucając karty, popędzili za domek. Na trawniku dymiła się sterta patyków i liści, na której dwukolorowa dwójka układała plastikowe foremki napełnione mokrym piaskiem.
Piotr przybiegł z wiadrem wody i chlusnął na te foremki i dymiące patyki. Przestało dymić.
- Zosiu, błagam – Malwina przytrzymała za ramię przyjaciółkę – nie krzycz. To tylko dzieci, porozmawiajmy z nimi spokojnie. Mądre mamy dzieciaki, zrozumieją, że tak nie można, bo to jest niebezpieczne.
Przestępcy kiwali głowami ze zrozumieniem, słuchając wykładu prowadzonego przez Karola. I przyrzekli, że już nigdy więcej, ale oni chcieli ten piaskowy deserek zjeść na ciepło. Ciekawe, czy takie babeczki są wtedy smaczniejsze – wyjaśnili zgodnie. Malwina pospiesznie wybiegła do łazienki i tam dopiero dała upust niepohamowanemu śmiechowi. Tatusiowe przyrzekli, że ostatniego dnia przed wyjazdem zorganizują prawdziwe ognisko.  Wszyscy będą piec kiełbaski na patykach. Na przykład śląską, bo jest smaczna i nie trzeba jej kroić na mniejsze kawałki i do tego pomidory z cebulą – uzupełniły mamy. No i mizeria, musztarda i chrzan – dorzucili tatusiowie.
O czym jeszcze zapomnieli nadmienić panowie, a co pojawiło się przy ognisku, gdy buchały płomienie i skwierczała zgrabna śląska? O piwie! Nawet mamy umoczyły usta.
Kiełbaski były pyszne! Tłuszcz ściekał po małych palcach, gdy odtańczyli swój taniec radości wokół płonącego ogniska. Malwina z przyjaciółką, Karol i Piotr dołączyli do maluchów i trwała zabawa. 

TO, falując złotawym blaskiem i ciepłą granatową ciszą, spłynęło z rozgwieżdżonego nieba i otuliło Adasia, by następnie opłynąć niepostrzeżenie całą rozbawioną czwórkę.

Następnego dnia, po wczesnym śniadaniu, odjechali. Jeszcze ostatnie spojrzenia na las,  jezioro i malejącą postać przy furtce.

-  Nie płacz, głupia – szepnęła Sabina – przecież wrócą za rok.



Copyright Ewa Malarska

(photo - www.tapetus.pl)




TO (12) - U babci Leokadii









Lubiła jeździć do tego miasteczka położonego na wysokiej skarpie nad Wisłą. Do babci Leokadii. Właściwie to była ciocia-babcia. Siostra mamy jej mamy.  Nie znała swojej babci. Zmarła przed jej przyjściem na świat.  Miała po niej imię i kolor oczu. Z babcią Leokadią było dobrze. Czuła się kochana. Ładna i mądra.

Szkoda, że bez Złotka te wakacje.  Wyjechał do tej swojej, górskiej wsi w dolinie z jeziorem. Przed wyjazdem za granicę spędziła tam kiedyś część lata. Fajnie było. Spacery. Wyprawy do lasu po jagody. Biały domek, duże kolorowe kwiaty. Plaża, na której budowali zamki z piasku. Ubrani tylko w chusteczki na głowach. Tam też dostała od mamy pierwszy kostium plażowy, w ostatni dzień pobytu. Aha, jeszcze taki drewniany pomost, przy którym cumowały żaglówki.
Westchnęła. Posmutniały bursztynowe oczy.
-  Bursztynko – oczy taty uśmiechały się w lusterku – a skąd ten smutek? Już dojeżdżamy, babcia na pewno ugotowała jakieś pyszności, uśmiechnij się.

Leokadia czekała na nich, stojąc przed furtką. Była okrąglutka i malutka. Siwe włosy upięte w olbrzymi węzeł na karku. Rozczesywane starannie przed snem, spływały gęstą falą do kolan.
-  Jesteś nareszcie – drobna figurka zniknęła w jej objęciach – aleś ty urosła, ile ty już masz lat? Czternaście?
-  Nie, babciu – śmiała się radośnie – dwanaście i niewiele urosłam.
-  Chodźcie, chodźcie – babcia przywitała się z Piotrem – obiad czeka, ulubiona pomidorowa małej i zawijane zraziki na drugie. A wiesz, że koleżanki już pytały się o ciebie, zaraz pewnie przybiegną.  Na deser jagody i maliny z bitą śmietaną. Piotrusiu, zostaniesz do jutra?  Przygotowałam ten mały pokój na dole. A do zrazików sos grzybowy i pomidory. Chodźcie, chodźcie, kochani.  Zosia zdrowa? Chłopcy już dorośli. Dobrze, że Bursztynka jeszcze w domu.

Poczuła, jak przenika ją ciepło. Tajała. Tu był jej dom. U babci Leokadii. W jej ciepłych objęciach, w tym mówieniu o wszystkim jednocześnie.  Tylko ze Złotkiem było jej tak dobrze. Inaczej, ale dobrze.

Pokoik na poddaszu. Ściany wyłożone jasną, sosnową boazerią. Fotelik. I stoliczek przy łóżku ze starą lampą, rzucająca ciepły blask.  Małe okrągłe okienko w ukośnej ścianie nad łóżkiem. Drugie prostokątne z czterema szybkami. Zazdrostki. Patchworkowa narzuta na łóżku. Puszysty dywanik. Drewniana komoda z mnóstwem szuflad i szufladek. Wazonik z polnymi kwiatkami. Na półkach etażerki równo ustawione książki.
Babcia budziła rano wołaniem – wstawaj śpioszku, świeże bułeczki czekają i twarożek ze szczypiorkiem, tak jak lubisz, a może chcesz jajka na miękko, albo jajecznicę, wędlinkę też mam świeżutką, rano kupiłam, pomidorki właśnie kroję, z cebulką, czy bez?

Dni mijały szybko. Miała tu swoje koleżanki.  Justynkę o jasnych włosach i brązowych oczach. Wygadaną, obsypana złocistymi piegami, szarooką Zuzię. Tworzyły zgrany zespół. Trio, jak mówiła babcia. No i kolegów. Kilku chłopców, którzy podglądali je zaczajeni w zaroślach, gdy kąpały się w starym korycie Wisły. Ale poza tym byli w porządku. Grali razem w piłkę. Bawili się w chowanego. Czasami całą gromadkę płynęli wycieczkowym stateczkiem do pobliskiego Kazimierza. Na Rynku jedli lody w małych pucharkach. Kupowała od tutejszych malarzy widoczki. A w zeszłym roku jeden z nich, student ASP, naszkicował ołówkiem jej portrecik. Taki dziwny. Jakby na chwilę odwróciła głowę, biegnąc z rozwianymi włosami, w bajkowej pelerynce.

Jednak największą atrakcją były wyprawy na grzyby lub jagody do pobliskiego lasu. Zbierali się wczesnym rankiem z koszykami. Na jagody dostawała od babcia Leokadii taką białą emaliowaną kankę na mleko. Nieżyjący już dziadek Tadeusz, mąż babci nauczył ją, jak zbierać grzyby. Lubiła chodzić ostrożnie, wypatrując ukrytych w trawie lub mchu, brązowych łebków.  Wyłuskiwała je ostrożnie i wkładała do koszyczka. W ustach już czuła smak sosiku albo babcinej grzybowej z kluseczkami własnej roboty. Część grzybów babcia suszyła i pakowała do lnianego woreczka. Na zimę.

Tak było i tego dnia. Zbierali jagody, nawołują się głośno, gdy któreś zniknęło z pola widzenia.  Pachniało lasem, mchem i grzybami.
- Czarna – wołała Justynka – chodź tutaj, odpoczniemy pod dębem.
-  Już, już – odkrzyknęła – znalazłam zatrzęsienie jagód, chwileczkę. 
Zajęta zbieraniem granatowych kuleczek, nie zauważyła, że ucichły głosy koleżanek. Była sama. Nie wiedziała, w którą stronę ma iść. Chciała przywołać dziewczynki, ale ze ściśniętego przerażeniem gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Nie mogła się poruszyć. Nagle owinął ją falujący granatem mrok. W ciemności zobaczyła stary cmentarz, gdzieniegdzie paliły się znicze. Alejką pod konarami starych drzew szedł chłopak o jasnej czuprynie. Złotek. Zaczęła biec do niego. Wtem wszystko zniknęło i usłyszała szept… Bursztynko wstań, idź prosto, dojdziesz do dębu, nie zbaczaj, cały czas prosto…   
Przestała się bać.
Wiedziała.
On przysłał jej swoje TO. 

-  Wiki – potrząsała nią Zuzia – co ci się stało?! Odezwij się!!
Rozejrzała się zdziwiona. Siedziała pod dębem. Nad nią wianuszek pochylonych głów. Zapłakana Justynka.
-  Co się dzieje - zapytała - czemu mną tak szarpiesz?
-  No, nareszcie się odezwałaś – obsiedli ją wokoło – przyszłaś, usiadłaś z nami i przestałaś się ruszać i patrzyłaś gdzieś tam przed siebie. Uff, dobrze się czujesz?

Na obiad były naleśniki z jagodami i śmietaną, posypane obficie cukrem-pudrem.

Na chwilę przed zaśnięciem, w półmroku rozświetlonym księżycem, pojawiły się oczy w kolorze indygo. Uśmiechnęły się i znikły.

A może to był sen?



Copyright Ewa Malarska
(photo - forum.polter.pl)





wtorek, 29 kwietnia 2014

TO (11) - Prezent








Drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Z salonu dobiegał gwar rozmów. W pokoiku na górze, roziskrzona kolorowymi lampkami, choinka. Na szerokim parapecie okna, Złotek i Bursztynka siedzieli naprzeciwko siebie, wpatrywali się w wielkie płaty śniegu, pokrywające ogród skrzącą bielą.
-  Ślicznie – westchnęła dziewczynka –  lubię, jak tak pada i nie ma wiatru. A ty lubisz?
-  Lubię patrzeć na śnieg – wahanie w głosie –  ale nie lubię zimy, bo jest zimno i marzną mi nogi. 
-  Przecież masz ciepłe rajstopy - uśmiechnęła się.
Przełknął ślinę i mruknął - yhy…
-  To dobrze, Złotku – powiedziała - mądrzy chłopcy tak chodzą, bo wygodnie i cieplutko  prawda?
-  Aha - odpowiedział lekko zmieszany, bo nigdy wcześniej o tym nie rozmawiali.
-  Wiesz co, pokaż, są takie ładne - Bursztynka uśmiechała się z zachwytem, dotykając jego nóg - pewnie zagraniczne?
-  Tak, mama przywozi mi z Niemiec – odpowiedział i nagle posmutniał - ale chłopcy na podwórku…
Spojrzała na niego pytająco.
-  Nie chcą się ze mną bawić i mówią, że babskie - w oczach chłopca pojawiły się łzy.
-  Oj, głupi jacyś, nie przejmuj się, ślicznie wyglądasz – powiedziała, dorzucając filuternym tonem - na pewno podobasz się koleżankom.
Jaka ona jest mądra, pomyślał, mówi podobnie jak mama. 
-  A jaki prezent – zapytała – przyniosła ci gwiazdka, dostałeś nareszcie tę swoją upragnioną kolejkę?
-  Tak, dostałem – uśmiechnął się – ale to nie taka, jak chciałem, chociaż też fajna. A ty?
-  Ojej, Złotku – pojaśniało bursztynem – a ja dwie śliczne sukienki,  zaraz ci pokażę. Wiesz, że to pierwszy prezent, jaki dostałam pod choinkę?
Zeskoczyła z parapetu, pobiegła do szafy.
-  Chodź tutaj –przywołała go gestem ręki – dotknij, mięciutkie, prawda?
Jedna była zielona, druga złocista. Lekko przymarszczone w talii. Pod szyją duże, kremowe kołnierzyki, obszyte delikatną koronką.
-  Mięciusieńkie – głaskał materiał – a jak nazywa się ten materiał?
-  Nie wiem – powiedziała – ale spytam ciocię Basię. Bo wiesz, słyszałam, jak mama mówiła do niej, że niepotrzebne mi takie stroje. Chyba od niej ta gwiazdka?
-  Poczekaj chwilkę – przytrzymał jej rękę – mam pomysł.
Dwie głowy pochylił się do siebie. Złotek mówił cichutko. W miarę słuchania, złote oczy stawały się jeszcze większe, by rozbłysnąć radosnym uśmiechem.
-  Tak się cieszę, Złotku – nagle posmutniała – ale sami nie możemy zostać. 

TO zaniebieściło pokój, zafalowało bursztynem.

W kuchni Zosia z siostrą kroiły ciasto. Z parskającego parą ekspresu roznosił się zapach kawy.
-  Basiu – powiedziała Zosia – tak się cieszę, że już się uśmiechasz.
- Minęło pół roku, jak odszedł – westchnęła w odpowiedzi – zaczynam się oswajać.
-  To dobrze, kochana – siostry objęły się ciasno.
-  Już dobrze, dobrze – Zosia pogłaskała Basię po włosach – zaniosę ciasto, a ty nalej kawę, goście czekają.

-  A co wy tacy markotni – do pokoiku weszła ciocia – stało się coś?
Spojrzeli na ciocię, potem na siebie.
-  Bo mamy pomysł – powiedzieli jednocześnie – ale chyba się nie uda.
-  Oj, dzieciaki – Basia roześmiała się głośno – znowu chórem! No, mówcie, może znajdę radę.  Ja też mam pomysł, nawet rozmawiałam z waszymi rodzicami. 

TO opłynęło całą trójkę ciepłą falą.

Duży gmach Smyka o tej poświątecznej porze świecił pustkami. Dwie dziecięce figurki dreptały, trzymając ciocię Basię za ręce.
-  Ciociu – bursztynowe oczy patrzyły nieśmiało – nie dwa prezenty, tylko trzy. Nie! Cztery, proszę.
-  Dobrze – ciepłe oczy i uśmiech – tylko muszę wiedzieć, dlaczego, przecież was jest dwoje.
-  Bo ja chcę zaprosić – Bursztynowa okręcała na palcu kosmyk włosów – Jagódkę, wiesz którą, prawda?
- Wiem, kotku – Basia przykucnęła i przytuliła obydwoje – to ta dziewczynka o rudych włosach, z sąsiedztwa.
-  Tak – zaśmiała się Bursztynka – ona strasznie lubi piec ciasta.
Prezenty zostały zakupione. Dla Bursztynki - talerze, talerzyki, filiżanki w kwiatki, maleńkie sztućce i niebieski, płócienny obrus. Dla Jagódki wyposażenie kuchni – drewniana, mała stolnica, wałek i foremki do ciasta, nawet miniatura prawdziwej kuchni z piekarnikiem. Trzy plastikowe małe pojemniki z napisami – mąka, cukier, sól. Dla Złotka – drewniane łóżko dla lalek z materacem i pościelą w biało-różową kratkę.
-  Wiki – zapytała z niepokojem ciocia – a gdzie Złotek?
-  O tam, ogląda kolejki – uśmiechnęła się dziewczynka – ale to dobrze, bo wiesz, ciociu…
-  Chyba wiem – Basia przysiadła na krzesełku – chodzi o ten czwarty prezent, tak?
-  Tak, ciociu – prośba w wielkich oczach – nie będziesz się gniewać na mnie?
-  Oczywiście, że nie będę, serduszko moje – powiedziała ciocia – powiedz.
Mała objęła ją za szyję i długo szeptała do ucha.
Basia uśmiechnęła się, jak to ona - ciepło.
- Bursztynko – powiedziała – to w innym sklepie, pojedziemy teraz do domu, a ja kupię jeszcze dzisiaj.

-  Basiu, dziękujemy bardzo – Piotr całował dłonie szwagierki – gdyby nie ty, ten sylwester przeszedłby nam koło nosa, chłopcy na obozie w górach, mała nie mogła zostać sama w domu. Pierwszy raz od kilku lat możemy razem z Karolami przywitać Nowy Rok na balu.
-  Daj spokój – Basia wyrywała ręce – to dla mnie żadne poświęcenie, a wielka przyjemność, bawcie się dobrze, kochani.





W pokoiku na piętrze pod choinką leżały trzy kolorowe paczki. Złotek w granatowych rajtuzach, niebieskiej „dorosłej” koszuli z granatową szeroką aksamitką, zawiązaną po kołnierzykiem, przyglądał się dziewczynkom, trzymając za rękę przyjaciółkę. Ślicznie wyglądała w złocistej, aksamitnej sukience. Dwa czarne warkocze przeplecione wstążką spływały na plecy. Włosy Jagódki zwijały się w sprężyste pierścionki, tworząc rdzawą aureolę wokół drobnej buzi. Zielony kolor sukienki pogłębił jeszcze barwę wesołych oczu, jak wiosenne listki. Obie miały na nogach kremowe rajstopy.
-  Zazdroszczę wam – westchnął – tych sukienek, takie mięciutkie. Ładnie wyglądacie. Bardzo ładnie.
-  Jagódko – poprosiła Bursztynka - proszę, stań na chwilkę przy oknie i nie odwracaj się, dopóki nie powiem „już”.
Rudowłosa skinęła głową, podeszła do okna i posłusznie wpatrywała się w zaśnieżony ogród. Z głębi pokoju dobiegały ją ciche szepty, skrzyp drzwi szafy, szelest ubrań. Radosny śmiech Michasia wypełnił pokój.
-  Jagusiu – głos Wiki – odwróć się… już!
Oniemiała. Obok jej koleżanki stała dziewczynka w aksamitnej ciemnoniebieskiej sukience z kremowym dużym kołnierzykiem. Na nogach kremowe rajstopy. Płowo-złote, gęste włosy.  Oczy w kolorze indygo płonęły radością.
-  Jagódko – dygnęła czarnowłosa –przedstawiam ci nową koleżankę Dobrusię.
-  Fajnie – ucieszyła się zielonooka – cześć, Dobrusia!

Do pokoju weszła ciocia Basia.  Na tacy niosła kolację, taką ze świątecznego stołu. Świeżo pokrojone, różowe wędliny, salaterkę sałatki. W koszyczku pod serwetką pokrojony chleb. Masło w szklanym pojemniku. I ciasto.
-  Ależ śliczne, dziewczyńskie trio! – zawołała – Stawiam tacę na parapecie i znikam, ciekawy film leci w telewizji. Gdybyście czegoś potrzebowały, jestem na dole, pa!

-  Dziewczynki – powiedziała Dobrusia – mam taki pomysł, będziemy udawać, że to Wigilia, zwinęłam z domu resztki opłatka. Chwileczkę. O jest!
Trzymała na dłoni białe okruchy. Każda wzięła po kawałku do ust. Obejmowały się i składały sobie życzenia. Jak dorośli.  Z tą różnicą, że były bezbrzeżnie szczere. 

TO zasnuło cały pokój niebieską, ciepłą poświatą. I znikło.

-  A teraz prezenty – przekrzykiwały się radośnie, rozrywając kolorowy lśniący papier, rozwiązując różnobarwne wstążki, zawiązane rękami cioci Basi – ale fajne! Zawsze chciałam mieć łóżeczko dla lalek! A ja takie foremki! Ale piękne te filiżanki, prawie jak twoje, Dobrusiu!

Podczas gdy Jagódka zachwycała się sprzętem do pieczenia ciasta, a najbardziej stolnicą i wałkiem, dwie pozostałe podeszły do okna.
Dobrusia pogłaskała policzek Bursztynki, ukradkiem dotknęła czarnych warkoczy. Przytuliły się ramionami i splotły ręce.
Śnieg za oknem padał i padał cicho wielkimi płatkami.

-  Hej, dziewczynki – głos rudowłosej kucharki przerwał tę chwilę – chodźcie tutaj, musicie mi pomóc, nakryjcie do stołu, a ja upiekę babkę, dobrze?
Zakrzątnęła się, sypała niewidzialną mąkę na stolnicę, wbijała jajka, zagniatała na małej stolnicy. Rdzawe pierścionki tańczyły wokół główki, zarumieniły się policzki, a oczy rzucały zielone iskierki.

Gdy już wszystko zostało zjedzone, serwis wymyty i ustawiony na półce regalika, obok książek, pojawiła się ciocia Basia.
-  Przyniosłam torebki dla Dobrusi i Jagódki – powiedziała – na ich prezenty. Chyba już czas spać, dziewczynki. Musicie być zmęczone, dochodzi dziesiąta a obiecałam rodzicom, że o tej porze będziecie spać.

Księżyc przez wąską szczelinę w zasłonach okien gościnnego oświetlał trzy głowy, śpiące w szerokim łóżku.  Rudowłosą, czarną i płowo-złotą. 

TO rozbłysło granatowo-złotym aksamitem, rzucając światło na jasną czuprynę.

Otworzył oczy.   
Czarny warkocz obejmował go, jak ramieniem.




Copyright Ewa Malarska

(photo 1 - alfadragons.my3gb.com)
(photo 2 - wizjalokalna.wordpress.com)





TO (10) - Urodziny








-  Złotku – mama zajrzała do pokoju – w niedzielę, za dwa dni twoje urodziny, pamiętasz?
- Tak, mamuniu – odpowiedział – pamiętam.
-  Chcesz zaprosić kolegów? – podeszła bliżej – A może koleżanki z klasy?
-  Mamuś – złączył rączki na piersiach – mogę mieć prośbę?
-  Oczywiście, kochanie – pogłaskała go po czuprynie.
-  Bo widzisz, mamuniu – patrzył prosząco wielkimi oczyskami  – nie lubię tego hałasu, biegania. Czy mogłaby przyjechać tylko Bursztynka z rodzicami? Proszę.

-  Oj, ty mój  - mama uśmiechnęła się – lubisz ją, prawda? Już zaprosiłam.
Oczy zrobiły mu się jeszcze większe i chociaż to wydawało się niemożliwe, jeszcze bardziej indygo, jak niegdyś farbka do płukania bielizny. Zaiskrzyły radością. Podskoczył. Przytulił się mocno.

Pogoda była piękna, jak na zamówienie. Błękitne, majowe niebo. Białe, brzuchate chmurki. Słońce. Soczysta zieleń. Fioletowe i białe bzy. Stał przy oknie i wypatrywał gości. Przyjechali! Pobiegł do drzwi i otworzył, nie czekając na dzwonek. Bursztynowe, smutne oczy rozjaśniły się na jego widok. Tym razem ciemne włosy zaplecione w dwa warkocze. Dżinsowa spódnica i kurtka. Biała bluzka. Białe rajstopy i granatowe pantofelki. 

To zawirowało granatem, zazłociło.

-  Spójrzcie – powiedziała ciocia Zosia – ubrani niemal identycznie, tylko Michaś  ma spodnie, nawet koszulę ma białą.
Dżinsowy komplet był prezentem od rodziców na urodziny. Jeszcze zegarek. Taki prawdziwy, na rękę.

Czekał niecierpliwie na zakończenie powitań, składania życzeń, zdmuchiwania siedmiu świeczek na torcie, siedzenia przy stole. Ona była tuż obok Dwie pary wielkich oczu. Indygo i bursztyn z drobinami zatopionych zielonych wodorostów.

-  Mamo – zapytał, gdy dorośli już  pili kawę – czy możemy…
-   … pójść na spacer ? – dokończyła Bursztynka.
Spojrzał na nią zdziwiony. Przecież nie mówił o swoich planach.
-  Idźcie, idźcie – rodzice uśmiechali się życzliwie – tylko nie za daleko i nie wracajcie późno.

W pobliżu rozciągały się łąki i zarośla. Stare drzewa. Trzymali się za ręce. Schylali się nad źdźbłami trawy. Obejmowali pnie brzóz. A zaraz za sosnami,  na skraju lasu Złotek pokazał jej swoje sekretne miejsce. Polanę pełną białych zawilców i błękitnych przylaszczek.  
-  Jak tu pięknie – schylała się nad kwiatkami – spójrz, wyglądają, jak małe dzwoneczki…
-  Bursztynko – pogłaskał warkocz – nikomu tego miejsca nie pokazywałem.
-  Wiem – pocałowała go w policzek – wiem i bardzo chciałam tu przyjść.
Usiedli na trawie. Blisko siebie. Pachniało lasem i dymem z wypalanych traw. Nie mógł powstrzymać się od dotykania warkoczy. Ona uśmiechała się. Do nieba,  słońca, kwiatów.  I do niego.
-  Masz jeszcze coś – powiedziała nieoczekiwanie – i chcesz mi to pokazać.
-  Tak  - nawet nie był zdziwiony –  zamknij oczy.
Na wyciągniętej śniadej ręce położył błękitne szkiełko, znalezione kiedyś na przystanku tramwajowym przy ZOO.  Otworzyła oczy.
-  Śliczne –  przyglądała się uważnie  – wiesz, że to szkiełko ma taki kolor, jak twoje oczy?
-  Popatrzmy przez nie na słońce – powiedział – dobrze?
Szkiełko zaiskrzyło nagle gamą wszystkich odcieni granatu.


TO owinęło go przejrzystą niebieską mgłą, by na chwilę ogarnąć  Bursztynkę.

-  Co to było? – zapytała Bursztynowa  – dlaczego powiedziałeś cicho, ciii ?
-  To nie ja – dotknął jej ręki – kiedyś ci powiem. Ojejku - zerknął na zegarek - już późno! Musimy wracać do domu!

Słuchał jak ciocia Zosia ostrym głosem strofuje jego Bursztynkę  i widział, jak smutnieją wielkie oczy i pochyla się ciemna głowa. Poczuł, jak kiedyś w przedszkolu,  skrzącą zimno, granatową przestrzeń Tego.  Dobiegł go głos mamy.
-  Ależ, Zosiu – Malwina mówiła szybko, kładąc mu rękę na ramieniu – dajże spokój, Bursztynka pod jego opieką była bezpieczna.
Ciemnowłosa przytuliła się do taty i wychylając głowę zza jego ramienia uśmiechnęła się do Pazia. 

TO zafalowało przejrzyście, na chwilę rozdzieliło się  na dwie części.
Jedna spłynęła granatem na niego, a druga  na Bursztynkę. 
Złociście.



Copyright Ewa Malarska
(photo - alfadragons.my3gb.com)