Translate

wtorek, 13 maja 2014

KARTKI PAMIĘTANIA (3) - Piękna Kasia (cz.I)









Moja Mama, zodiakalny Baran, zawsze była typem wojownika. Śliczna, niewysoka szatynka o niesamowicie zgrabnej, proporcjonalnej sylwetce. Pamiętam jej oczy o łobuzerskim spojrzeniu. Miałam wrażenie, że sypią się z nich iskry. Zaradna. Silna. I bardzo pracowita. W jej domu rodzinnym była bieda, chociaż nikt nie chodził głodny. Ale ona miała niespożyty apetyt. Moja babcia Ewa zawsze na zimę robiła przetwory – dżemy, kompoty. Musiała jakoś wyżywić tą swoją czwórkę. Wciąż jej mąż nie dawał znaku życia. Ani pieniędzy. Słoiki ustawiała wysoko na półkach i na szafie. Mieszkanie było malutkie. Dwa pokoiki i kuchnia. Nocą, kiedy wszyscy już spali, Katarzyna skradała się do tych słodkości i wyjadała, ile się dało ze słoi stojących w tylnym rzędzie. Proceder ten nie trwał zbyt długo, bo pewnej nocy osunęło się jej noga z poręczy łóżka i spadła jak grucha-ulęgała na śpiące w tymże łóżku siostry. Ale słoika z rąk nie wypuściła. Nawet chciała podzielić się jego zawartością z Jadwigą i Weroniką, ale było za późno. Do akcji wkroczyła moja babcia Ewa. Nikt wtedy nie głosił teorii o bezstresowym wychowaniu dzieci. Klapsy były w modzie. Ale Katarzyna dostała porządne bęcki. Pierwszy raz w życiu. Tylko Józef-Ziutek spał jak zabity w sąsiednim pokoju.
-  Katarzyno, przecież mogłaś sobie i siostrom zrobić krzywdę – babcia Ewa była niezadowolona z siebie za te bęcki, bo do tej pory wystarczało karcące spojrzenie i metoda „cichych dni”. 
Starała się w ten sposób wzbudzić skruchę i wyrobić poczucie odpowiedzialności u ślicznej Kasi. Nigdy nie zwracała się do dzieci zdrobniałymi imionami. Surowe, zimne wychowanie z czasów, gdy rodziców całowało się w rękę i nie do pomyślenie było „tykanie”.
Przy swoich grzecznych, cichych siostrach Katarzyna była diabełkiem. Pewnego razu, zagniatając ciasto na makaron, zobaczyła przez okno chłopców grających na podwórku w „klipę”. Do dziś nie wiem, na czym polegała ta gra, ale chyba na odbijaniu kawałka drewna.
Popudruję ich mąką – pomyślała i bez chwili zastanowienia wybiegła z domu. Rezultat był taki, że „klipa” trafiła ją w głowę. Dokładnie między brwi.

- Czy ty kiedyś dorośniesz? – westchnęła Ewa wycierając krew z twarzy córki i opatrując rozcięte czoło.


Okazało się, że musiała dorosnąć bardzo szybko. A to dzięki mojemu tacie, który w krótkim czasie uczynił z niej żonę i matkę. Już w wieku piętnastu lat była skończoną pięknością, zawsze otoczoną gromadą młodych ludzi. Uroda pomagła jej nawet w znalezieniu pracy. Jako jedna z nielicznych została zatrudniona w IUNG-u w Puławach.
- Ta ładna i te dwie – powiedział ogrodnik do dziewcząt oczekujących przed bramą Instytutu na zatrudnienie. Praca polegała na sadzeniu, pieleniu, podlewaniu roślin i kwiatów na doświadczalnych poletkach. Uradowana pobiegła do domu. Słowo w słowo powtórzyła to, co usłyszała.
- Bądź roztropna i wykonuj polecenia. Mam nadzieję, że ktoś, kiedyś powie o tobie „ta mądra” - podsumowała Ewa – nie tylko „ta ładna”.
Uwagę Katarzyny zwrócił pewien chłopak. Wysoki, szczupły, niebieskooki blondyn.  Co wieczór, pod bramą czekał na jej wyjście po skończonej pracy. Razem z innymi chłopakami odprowadzał ją pod dom. W szybkim czasie pozbył się konkurentów. Piotr. Piotruś. Zakochała się w nim pierwszą, gorąca miłością. Dla niej jedyną i na całe życie. Miała szesnaście lat a on dziewiętnaście. Nikt wtedy nie zawracał sobie głowy uświadamianiem dziewcząt. Do głowy jej nie przyszło, że to, co przyszło nieuchronnie po pierwszych pocałunkach i pieszczotach, może mieć jakieś konsekwencje. Pierwsze mdłości Ewa leczyła jakimiś miksturami od zatruć pokarmowych. A Kasia biegała radośnie na spotkania ze swoim Piotrusiem. Pewnego wieczoru, czesząc włosy przed lustrem, poczuła jak coś się w niej poruszyło.
-  Jadzia, co to może być ? –  zapytała starszą siostrę.
-  Pokaż  –  Jadwiga położyła rękę na brzuchu.
- Kiedy miałaś ostatni okres  –  zapytała z niepokojem.
-  Nie pamiętam  -  odpowiedziała.
-  Jesteś w ciąży  -  przerażenie w głosie Jadwigi.
Ślub zorganizowano bardzo szybko, zanim ciąża stała się widoczna. Wtedy po raz ostatni widziała swojego ojca. Przyjechał tuż przed ślubem. Nie wiedziała, kto go powiadomił.
-  Za kogo chcesz ją wydać? Za tego chłystka? Moją piękną córeczkę? Jak mogłaś pozwolić? Zmarnowałaś mi dziecko! – wrzeszczał do swojej wciąż żony. Niewidzianej od kilku lat. Ewa nie odezwała się nawet jednym słowem. Stała przed nim wyprostowana jak struna. Z kamienną twarzą otworzyła drzwi i jednym gestem kazała mu wyjść. Ewa z Gołębiewskich i Kalinko bez imienia.
Wkrótce urodziła się moja siostra Alicja. Kasia skończyła siedemnaście lat. Miała swojego Piotrusia i córeczkę. Była szczęśliwa. Ale to szczęście trwało krótko. Mąż coraz częściej zostawiał ją samą. Nadal czuł się kawalerem. Bawił się i zmieniał kochanki jak rękawiczki. Emanował z niego urok zniewalający kobiety. Nie pomagały jej łzy i prośby. Piotruś. Piotruś Pan. I tak Kasia stała się Katarzyną, biorąc na siebie odpowiedzialność za rodzinę. Piotruś nadal obdarzał ją swoimi względami… Na świat przyszli w ciągu sześciu lat trzej chłopcy – Stefan, Bogdan i Jerzy. Kochała swoje dzieci. Ale miała już dosyć tych ciąż i porodów.


-  Mamo, nie zabezpieczałaś się – zapytałam.
-  Córciu, to były inne czasy – skrępowanie w głosie.
Dałam jej spokój. O ojca nie pytałam. Już mi to wyjaśniła, tłumacząc go, że był młody i miał temperament. A ona go kochała.


Opowiedziała mi też o dwóch innych rzeczach. O tym, kiedy uderzył ją po raz pierwszy. Pewnego wieczoru czekała i czekała a Piotrusia nie było. Położyła dzieci spać i poszła go szukać. Siedział nad Wisłą w towarzystwie jakiejś kobiety.
-  Piotruś, chodź do domu – poprosiła cichutko
- Po co tu przyszłaś – warknął – wracaj, zaraz przyjdę.
Płacząc ze wstydu i upokorzenia odeszła. Wrócił nad ranem. I przekonała się, jak twarde ma pięści. Od tej pory schodziła mu z drogi. Nie szukała go wieczorami. I o nic nie pytała. Nawet o to, dlaczego w wewnętrznej kieszonce marynarki nosił zdjęcie aktorki Jadwigi Smosarskiej. Nie jej i dzieci, ale tamtej z ekranu kina. Równie odległej jak gwiazdy na niebie.

Panowało bezrobocie, o stałą pracę było trudno. Jeszcze w dużych miastach wyglądało to inaczej, łatwiej. Ale w takich małych Puławach – szkoda gadać. Piotruś pracował kilka tygodni i koniec zajęcia. Pracodawcy rozstawali się z tymi przyjętymi na próbę. Chyba chodziło w tym wszystkim o ubezpieczenia. Tak więc ciężar utrzymania rodziny spoczął na barkach Kasi. Zaczęła pracować „po domach”. Bladym świtem biegła kopać grządki, by potem stanąć do prania, sprzątania, cerowania. Przynosiła czasem 20 groszy a czasem dwa złote. Wtedy było święto. Dwa złote to regularne jedzenie przez cały tydzień. Schudła, sczerniała, ale wciąż była piękna. I silna. Psychicznie też. Jak jej mama Ewa. Ratowało ją poczucie humoru, pogodne usposobienie i upór. Miała mądre, dobre dzieci. Najstarsza Alicja, niewiele starsza od braci, zaczęła im matkować w czasie nieobecności matki. Chodzili do lasu na grzyby i jagody. Lepiła wtedy pierogi. Zbierały chrust do palenia w kuchni. Mieszkanko lśniło czystością. Ubranka pocerowane, połatane, ale czyste. Najgorzej było, gdy zbliżało się Boże Narodzenie. Katarzyna pamięta, że pewnego razu na stole był tylko barszcz i placek od Żydówki Hany. Piotruś nie zmienił trybu życia. Dom traktował jak hotel. Wychodził i przychodził, kiedy chciał, gdzie chciał i z kim chciał.  Rozwody wtedy nie były brane pod uwagę, wszak śluby zawierano tylko przed księdzem. Zresztą Katarzynie nie przyszło to nigdy do głowy. Taki wstyd miałaby zrobić całej rodzinie! Wytykano by ją palcami! Miewała rzadkie chwile szczęścia z tym swoim ukochanym i to ją trzymało z nim. I nadzieja, że on się zmieni i wróci tamten zakochany w niej chłopak.

To akurat – ta wiara, że on się zmieni pod wpływem jej dobroci i miłości – tkwi mocno w kobiecych sercach do dziś.

Ale i na tak silną osobowość, jak Katarzyna, przyszło załamanie. I to jest ta druga rzecz, o której mi powiedziała. Nie wytrzymała dłużej tego życia i chciała odejść. Nałykała się jakiegoś świństwa i wylądowała w szpitalu. Odratowano ją. Jedna z pacjentek siedziała przy jej łóżku, głaskała po głowie i tłumaczyła, że tak nie można, że przecież dzieci. A na widok Piotrusia powiedziała coś takiego – i to przez tego chłystka taka piękna kobieta chciała odejść z tego świata? Przecież on nie dorasta ci, dziecko, do pięt! Katarzyna już wiedziała, że zapomniała na moment o tych najdroższych istotkach. I zdała sobie sprawę, co zrobiła. Już nigdy więcej! Ma dla kogo żyć! Dla swoich dzieci!  W szpitalu dostała instrukcje – od pacjentek oczywiście, bo lekarzy to nie interesowało – jak domowymi sposobami uniknąć zachodzenia w ciążę. Poskutkowało. Aż do mojego poczęcia, ale to już inne dzieje.

Po powrocie do domu, gdy jeszcze była słaba, przyszedł pewien przystojny pan. Bogaty właściciel zakładu jedynego w Puławach zakładu fryzjerskiego. Przyklęknął przed zdumioną Katarzyną i oświadczył się. Powiedział, że ją kocha, chce się z nią ożenić a jej dzieci będzie kochał jak swoje. Wszelkie formalności bierze na siebie. A ją z dziećmi zabiera do siebie już w tej chwili. Jedyną myślą Kasi było – żeby teraz Piotruś nie wrócił, bo zabije nas oboje. Odmówiła oczywiście. Stanowczo i z oburzeniem. Powiedział, że poczeka. Dzieci, patrząc na tę scenę, porozdziawiały buzię jak pisklęta dziobki i natychmiast opowiedziały o tym ojcu. Przecież to było coś niezwykłego! Nie pojęły meritum. Ale Piotruś zrozumiał. Po swojemu zareagował. Opatrując rozciętą wargę, przez chwilę pomyślała, że szkoda. Powinna zgodzić się. Dzieci nie zaznałyby biedy a ona nie byłaby bita. Błysnęła ta myśl i odleciała, by więcej nie powrócić.

Pod koniec lat trzydziestych zaczęło się dziać trochę lepiej. Jak w całej Polsce. Piotruś dostał stałą prace w swoim zawodzie murarza przy budowie domów. Pojawiły się niewielkie pieniądze. Stały dochód. Kasia mogła zająć się tylko domem i dziećmi. Zbliżała się do trzydziestki. Ta odrobina stabilizacji spowodowała, że wróciła jej niezwykła uroda. Rozkwitła. Piotruś zmienił się na lepsze. Niewiele, ale lepszy rydz niż nic. Widocznie wtedy, w przeciwieństwie do teraz, rydze były pokarmem ubogich.

Przytoczę opowiastkę z życia rodzinnego wziętą. Ni to śmieszną, ni to straszną. Najlepszym kumplem Piotrusia był mąż jego siostry Michaliny. Miał na imię Jan. Swój ciągnie do swego. Miał jeszcze mniej poczucia przyzwoitości niż Piotruś. Otóż Jan pewnego razy bardzo chciał wybrać się na całonocną zabawę. Oczywiście bez Michaliny. A po co zabierać drzewo do lasu – stwierdził. Piotruś był za, ale stał się przeciw, gdy Jan opowiedział mu swój przebiegły plan. Otóż wymyślił, że namówi znajomego policjanta, żeby go wieczorem w obecności żony i dzieci aresztował. Na niby, oczywiście. A rano Jan powróci na łono rodziny. I tak się stało. Dzieci płakały, Michalina mdlała z rozpaczy, ale policjant był stanowczy i niewzruszony. Gremialnie cała rodzina chciała udać się z głową tejże rodziny do aresztu, ale głowa stanowczo zaprotestowała. Macie tu zostać – zagrzmiał – to zbyt straszny widok dla was. No i zostali nieutuleni w płaczu i zgryzocie.  Policjant zaraz za progiem rozkuł balownika z kajdanek. Ten, w komórce na drewno, gdzie ukrył zawczasu wyjściowy garnitur, przebrał się i hulaj dusza, piekła nie ma! Nie przewidział tylko, że Michalina pobiegnie do brata po ratunek. Piotr, nie mogąc spełnić żądania siostry o interwencję w areszcie i mając dosyć słuchania zarzutów o znieczulicę, wygarnął Michalinie całą prawdę. Wkurzył się po prostu? A może odezwało się w nim poczucie więzi rodzinnej? Nie dowiemy się nigdy. Michalinka, w przeciwieństwie do Katarzyny, była zadziorna i pomimo drobnej postury, nie dawała sobie tak całkiem w kaszę dmuchać. Rano Jana spotkało piekło. Nie mógł nawet podnieść ręki i ukarać nieposłuszną żonę, bo Piotr czuwał. 

Takie to były gry i zabawy w latach trzydziestych dwudziestego wieku w mojej rodzinie.

Nie wiem, śmiać się, czy płakać... 




Copyright Ewa Malarska

PORTRET MŁODEJ KOBIETY
(photo - art.decor24.pl)









2 komentarze: