Translate

wtorek, 27 maja 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (12) - Powrót /część I/













POWRÓT









Sobota. Był ciepły, zielony maj. Przyjechałam z malutką na dwa tygodnie do domu rodziców Adama. Wracaliśmy właśnie ze spaceru. Wózek ze śpiącą Olą pchała siostra Adama, Małgosia. W furtce stanęła teściowa, wymachując trzymaną w ręku kopertą.
-  Dzieci, dzieci – zawołała podnieconym głosem – list do Adama ze spółdzielni mieszkaniowej, może mieszkanie dostaliście!
Zawiadomienie o otrzymaniu mieszkania. Mogliśmy wprowadzić się już następnego dnia. Radość zapanowała ogromna. Wszyscy wszystkich ściskali, całowali. Teść wyciągnął schowanego na specjalne okazje szampana. Tylko jedna osoba jakby mniej tej radości okazywała. Adam uśmiechał się, ale ten uśmiech był taki wymuszony. Nieobecny.

W poniedziałek odebraliśmy klucze. Przewieźliśmy meble zmagazynowane w piwnicy domu rodziców. Stosunki z Alicją powróciły do normy i moja siostra przygarnęła maliznę na dwa dni, a ja pojechałam do Puław po rzeczy swoje i małej. Sama. Adaś znowu nie mógł wziąć wolnego dnia. Miałam wrócić za dwa dni, ale znajomy Bohdana następnego dnia rankiem jechał do Warszawy dostawczym samochodem i zaproponował, że może mnie zabrać razem z – jak to dowcipnie określił – mieniem przesiedleńczym. Mama zabrała się z nami. Ten znajomy pomógł wnieść walizki i łóżeczko. Przyjechała Zuzanna z Oleńką. Malutka wyciągnęła rączki. Mama, mama, zawołała.

Mama i tata to były jedyne słowa, jakie opanowała. Zaczęła mówić, jak miała dwa latka. Ale za to całymi zdaniami, wprowadzając tym w osłupienie swoich rodziców.
- Nie lubię – powiedziała nagle i niespodziewanie któregoś niedzielnego poranka – lanych klusiek na mleku.
Stanowczym ruchem odsunęła od siebie miseczkę, rozlewając mleko na obrus. Roześmieliśmy się obydwoje. Obraziła się okropnie. Przepraszaliśmy ją, tłumacząc, że to z radości, bo tak pięknie mówi, był ten nasz śmiech. A malutka, wciąż z naburmuszoną miną, wyciągnęła łapkę, odwracając ją wnętrzem dłoni do góry i powiedziała – telaś to za późno. To powiedzenie – teraz to za późno – weszło do słownika rodzinnych powiedzeń na stałe. Podobnie jak inne słowa – cim i klapul. Wracałam z Olą ze żłobka. Była zima. Padał śnieg, przykrywając cienką warstwą oblodzone chodniki.
-  Daj mi łapkę – prosiłam, przekładając do jednej ręki siatki z zakupami – przewrócisz się.
Krasnal w czerwonym puchatym misiu z kapturkiem, okutany w szalik, z czapeczką naciśnięta na uczy i czoło, podniósł główkę, powiedział coś niezrozumiale.
-  Powtórz, słonko – usiłowałam złapać ją za rączkę –  nie zrozumiałam…
- Cim klapul – mała zatrzymała się – cim klapul, mama.
W głosie miała zniecierpliwienie. Westchnęłam. Postawiłam siatki na chodnik. Przykucnęłam.
-  Nie rozumiem, pokaż mamie – poprosiłam.
Wielkie oczy popatrzyły jakoś tak protekcjonalnie, a mała rączka uchwyciła brzeg kaptura.
- Cim klapul – powtórzyła jeszcze raz, kiwając z politowaniem głową.
Jakie to proste, pomyślałam rozbawiona, a ja durna. Dziecko wyraźnie mówiło – trzymaj za kaptur, mamo. Wycałowałam zarumienione, zimne policzki, uchwyciłam za kaptur czerwonego misia, zgarnęłam z chodnika siatki i poszłyśmy dalej. Oleńka ślizgała się i radośnie wymachiwała ramionkami. Obie łapki miała wolne. O to jej przecież chodziło.
Adam kochał Oleńkę coraz bardziej. Dziwna to była miłość. Taka zachłanna, zaborcza. Tak kiedyś kochał mnie. Czasami miała wrażenie, że to uczucie było skierowana przeciwko mnie. Jakby obawiał się, że ja, jej matka, może wyrządzić malutkiej krzywdę. Kwestionował moje postanowienia. Obojętne czy dotyczyły pochwał czy kary. Nawet ubierał ją po swojemu, odrzucając ubranka naszykowane wieczorem przeze mnie. Odpłacała mu się równie wielkim uczuciem. Wyznawała mu miłość, klęcząc na jego kolanach i głaszcząc po głowie.
- Tatuś – szczebiotała, przytulając buzię do jego twarzy – tak cię kocham, że chcę wsystkie twoje włosy posadzić na mojej głowie a moje włoski na twojej głowie.
-  Moje słoneczko kochane – miał łzy w oczach – ja też cię kocham, tylko nie da się tego zrobić.
-  A dlacego? -  dociekała mała.
Zaczął tłumaczyć jej trudności tego przedsięwzięcia, odpowiadając cierpliwie na kolejne – a dlacego? Dopiero kolacja przerwała t konwersację. Tak już było.  Byłam od spraw technicznych. Gotowanie, czyste ubranka, kąpanie. Całodobowe czuwanie  i podawanie lekarstw w chorobie, wizyty u lekarzy. A tatuś od wszelkich rozrywek i wyjaśniania zawiłości zjawisk otaczającego świata. Tylko z czytania bajeczek do podusi został wyłączony.
-  Mama – usłyszałam któregoś wieczoru  - chodź, ty mi pocytas. Tatuś zjada wylazy i ma taki sam głos.
Znaczyło to ni mniej ni więcej, tylko to, że czytając, modulowałam głos w zależności od postaci, czy dramatyzmu sytuacji. Tatuś tego nie potrafił. No i opuszczał – zdaniem Oli, zjadał – niektóre wyrazy. Czujna była niesłychanie na to zjadanie. Książeczek z bajeczkami było zatrzęsienie. Miała swoje ulubione i te były czytane wielokrotnie. Nic dziwnego, że znała je prawie na pamięć. I wiedziała, które wyrazy albo całe zdania ukochany tatuś zjadał. Miłość do taty miłością, ale to było niedopuszczalne. I tu mama była niezastąpiona. Co prawda, nie wyznawała mi tak obrazowo miłości ale na idiotyczne pytania typu – kogo kochasz bardziej, tatę czy mamę, odpowiadała niezmiennie – tak siamo i tatę i mamę. Nachmurzała się i obejmowała nas małymi łapkami. Raz nawet szepnęła, że nie lubi tej cioci, bo głupio się pyta.
Psecies – wyjaśniła – dziecko kocha i mamę i tatę lówno. 
Była taka malutka, miała niecałe trzy latka. Nie wymawiała jeszcze „r” i wszystkich tych szeleszczących głosek. I robiła się coraz ładniejsza.

 Oleńka często chorowała w tym żłobkowym czasie. Rezultat zapalenia płuc w niemowlęctwie. Przeziębienia, anginy. Wysoka temperatura. Antybiotyki. I zwolnienia lekarskie na opiekę nad dzieckiem. Adam odwoził malutką do żłobka. I ona zawsze prosiła go, żeby nie zostawiał jej tam. Tata, złoba nie, mówiła po swojemu i płakała. A on te stresy wyładowywał na mnie, jakbym była wszystkiemu winna.
- Co ty tam wiesz – mówił ze złością – odbierasz ją po południu i widzisz jak się cieszy, że już jesteś.
-  Kotuś, przecież ja nie mogę rano – tłumaczyłam – na siódmą muszę być w pracy.
-  To zmień pracę – podniósł głos – ja już mam dosyć, wiesz co czuję, jak ona płacze i siłą muszą ją odrywać od siebie?!
Akurat tego, co czuł, nie musiał tłumaczyć. Postanowiłam mu te przykrości wynagrodzić i wszystkie inne obowiązki wzięłam na siebie. Zakupy, gotowanie, pranie, sprzątanie, prasowanie, planowanie wydatków domowych. Gdy przychodziła niedziela byłam tak zmęczona, że marzyłam tylko o jednym. Wyspać się. Odpocząć. A tu czekało ugotowanie obiadu, chociaż na dwa dni. Nie miałam siły nawet na niedzielny spacer z nimi. 


Adam zabierał wyszykowaną spacerowo Oleńkę i znikali na dwie, trzy godziny. Ze szczebiotania małej dowiadywałam się, że często spacerowali w towarzystwie pani Eli i Natalki. Całe zmęczenie ostatnich lat, nieprzespane noce, brak czułości męża, miłość córki do taty, wyrażana na każdym kroku - to wszystko sprawiło, że wróciło tamto uczucie z dzieciństwa. Znowu byłam obok kochających się. Mój świat podzielił się na dwie części. Pierwsza to Adam i Ola. Drugim elementem byłam ja. Piąte koło u wozu. Niepotrzebna. To znowu nie było moje miejsce.
-  Jak oni się kochają  – rozczuliła się raz teściowa – mój synek jest nadzwyczajnym ojcem.
-  Tak, mamo – odpowiedziałam – a ja czasami czuję się jak ten Murzyn , który zrobił swoje a teraz może odejść.
-  Nie przesadzaj – teściowa wzruszyła ramionami – Adam zawsze lubił dzieci, ma z nimi dobry kontakt. Musisz się bardziej starać.
Chryste Panie, pomyślałam, o co i jak mam się bardziej starać? Walczyć o miłość córki z jej własnym ojcem? Jak to niby miałoby wyglądać? Mała jest takim radosnym dzieckiem. Czuje się kochana i bezpieczna. To najważniejsze. Mam to jej zniszczyć? Ale nie powiedziałam tego głośno. Stałam na straconej pozycji. Matka Adama uważała mnie za głupią Ewcię. A swego synka za idealnego męża i ojca. I tak już pozostało. A ja nie wyprowadzałam z błędu jego rodzinki. I ta opinia o mnie w roli matki i żony zagnieździła się na stałe.
Adam całkowicie odciął mnie od rodziny. Od powrotu do Warszawy nie pojechaliśmy ani razu do mamy na Święta, nie mówiąc o innych uroczystościach rodzinnych.
-  Chcesz jechać do twojej matki? – popukał się w czoło – oszalałaś kobieto? Chcesz, żeby Ola przeziębiła się? Wybij sobie z głowy! Wigilia jest u moich rodziców. Koniec. Kropka. Droga wolna, możesz jechać. Bez nas!
Przyznałam mu rację. Zdrowie malutkiej było najważniejsze. Nawet nie zauważyłam, jakim tonem i w jaki sposób to powiedział. Powoli przestawałam zwracać na to uwagę. Byłam taka zmęczona. 


Zaczynałam mieć wrażenie, że robię za odgromnik. Nie chciałam awantury. Kolejnej. Ola na dźwięk podniesionych głosów, robiła podkówkę, jej oczy robiły się jeszcze większe, podbiegała do ojca i przytulała się do jego nogi, by za chwilę pobiec do mnie. Brałam ją na ręce. Przytulała się mocno. I wracała do ojca. Jakby chciała go chronić. Przede mną. Już nas nie przyciągała do siebie, jak tej nocy po powrocie z Puław. A ja naprawdę czułam się winna, że poświęcam córeczce zbyt mało czasu i wdzięczność do męża, że on ten czas znajdował. Przestałam reagować na podniesiony głos dla spokoju najważniejszej osoby. Naszej córeczki.

Pierwszą, poważną rozmowę przeprowadziłyśmy, gdy miała pięć, może sześć lat. Podczas czytania bajki do podusi. Na temat sposobów rodzenia dzieci.
-  Oj, nie słuchasz uważnie –  zamknęłam książkę – śpiąca już jesteś?
-  Mama – mała nawijała na palec pasmo włosów – powiedz mi, jak się rodzą dzieci?
-  Czemu pytasz?  -  wzięłam ją za rączkę, uwalniając włosy.
-  Bo wiesz, mama –  usiadła – Luiza powiedziała, że jej babcia powiedziała, że dzieci wychodzą z brzuszka mamusi pupą, a Sylwia powiedziała, że jej mama powiedziała, że pan doktor rozcina mamusi  brzuszek i wyjmuje dzidziusia. To jak to jest, mamusiu?
No, ładnie! Zaczyna się. Ale żeby tak wcześnie? Przedszkolaki rozmawiają na takie tematy? Wytłumaczyłam najprościej, jak dzieci przychodzą na świat.  Zgodnie z prawdą. Bez wprowadzania w szczegóły. Malutka przestała okręcać włosy na palcu, co było u niej wyrazem najwyższego podenerwowania, problemu do rozwiązania. Rozpogodzona i wzbogacona o nową wiedzę usnęła. Następnego dnia kupiłam książeczkę napisaną specjalnie dla dzieci. Rysunki stwarzały wrażenie wykonanych dziecięcą rączką. Prosty, zrozumiały tekst. Byłam już przygotowana na następne pytanie, które padło kilka tygodni później. Skąd te dzieci biorą się w brzuszku u mamusi.
Pewnego popołudnia wybraliśmy się po zakupy do Domów Centrum. Dokładnie do Juniora po nowe ciuszki dla Oli. Tak szybko rosła. Dreptała między nami, trzymając nas za ręce.
-  Idziemy do Domów Centrum  – dopytywała się – po ubranka dla mnie?
-  Tak, do Juniora – powiedział Adam.
-  Acha, teraz rozumiem – przystanęła na chwilę – mówi się Domy Centrum albo niunior.
No i tak powstała ksywka naszej córeczki. Niunior. Dzisiaj czasami tak zwracam się do Olgi-nie-Oleńki. Budząc jej zdziwienie.
Pamiętam, jakiej udzieliła odpowiedzi sąsiadce, wprowadzając ją w osłupienie. Miała wtedy sześć lat. Wsiadłyśmy razem do windy.
-  Skąd jedziesz, Olu? – zapytała ta sąsiadka.
- Z parteru – odpowiedziała rzeczowo przyszła prawniczka.
A te rozmowy w autobusach! O, matko kochana! Ludzie uśmiechali się do niej. Niektórzy zagadywali. Autobus. Lekko podpity facet usiłował złapać równowagę i trafić do drzwi.
-  Pa, pa, śliczna – pomachał ręką do Oli.
- Pa, pa – odpowiedziało moje dziecko – ty stary, pijany, dziadu.
Nie zapomnę jego wyrazu twarzy, gdy tak stał już na przystanku z wciąż uniesioną ręką a autobus odjeżdżał z nami w środku. Tłumaczyłam Oli, że to było niegrzeczne. Tak nie można.
-  Ale to przecież prawda – padła odpowiedź – ten pan był stary i pijany.
Wieczorem przeprowadziliśmy rozmowę we trójkę, roztaczając smrodek dydaktyczny, można powiedzieć. Na temat wygłaszania prawdy. Kiedy można być szczerym a kiedy nie można. Różnie to można zakwalifikować. Uczenie dobrych manier. Albo, hmm… zakłamania? Jak już o szczerości mowa, to szczerze powiem, że Yeti brał dosyć bierny udział w takich rozmowach. Raczej był niemym świadkiem. Co najwyżej kiwał mądrze głową.
Na skutki  nie trzeba było długo czekać. Miejscem akcji były środki miejskiej komunikacji.
-  Mama, ja już wiem – powiedziało donośnie moje dziecko na widok utykającego pana – nie wolno mówić głośno, że ten pan jest kulawy, bo to niegrzecznie.
Taką samą opinie wygłosiła, też donośnie, na widok łysego. W końcu udało się przekonać maliznę, że takie uwagi powinna mówić szeptem i tylko do ucha mamy lub taty.
Za to w zdobywaniu siedzącego miejsca była mistrzynią. Postawiona na podłogę autobusu, czy tramwaju, chwytała się za poręcz przy zajętym już miejscu i mówiła głośno i wyraźnie – ciekawa jestem, czy ktoś ustąpi miejsca matce z dzieckiem. Bardzo bolą mnie nóżki, a ciebie mamo?
-  Oj, dasz ty sobie radę w życiu – uśmiechnięty pan wstawał – nie tylko ładna ale i zaradna.

listopad, 2010

Ciekawe, że taką samą opinię wygłosił kiedyś Wojtek. Wpadł na chwilę do mnie do pracy, bez żadnego celu i uprzedzenia. Po kilku minutach wpadła również Ola, już nastolatka. Też na chwilę, po pieniądze na coś tam. Po jej wyjściu Wojtek powiedział – śliczna, da sobie radę w życiu.




W niedziele raniutko przybiegała do nas do łóżka, wślizgiwała się pod kołdrę, moszcząc się między nami. I już po spaniu. Obowiązkowy teleranek. I jak tu można było wytłumaczyć dzieciakowi, że nie ma teleranka pewnego zimowego dnia? Trzynasty grudzień zaskoczył nas wszystkich, bez względu na to, czy nosiliśmy oporniki w klapach, czy też nie. Milczące telefony. Brak komunikacji. Czołgi na skrzyżowaniach ulic. A może Skoty? Nie znam się na tym. Koksowniki. Żołnierze. Nie pamiętam, czy oddziały milicji i ZOMO też patrolowały miasta. Nie byliśmy działaczami podziemia. Oficjalne wiadomości we wznowionych programach TV – aż dwóch – kłóciły się z innymi. Z innych stacji radiowych. Z broszurek kolportowanych ukradkiem. I tych z ambon kościelnych. Nie chcę pisać o tych przykrych przeżyciach. Już sama nie wiedziałam, co myśleć. A życie musiało toczyć się dalej.  Obyś żył w ciekawych czasach… Nie wiem, czy to przyjazne życzenie. Dla mnie – przekleństwo.



Copyright Ewa Malarska

1.DBAJĄCE O SIEBIE DZIECKO-ANIOŁ
(photo - www.imgion.com)

2. Marta Lipowska - PROMIEŃ III
(photo - tadeo-art.pl)

3.  Stella Im Hultberg- z cyklu SMUTNE KOBIETY
(photo - nadim-pamiętniki.blogspot.com)

4. Danuta Muszyńska-Zamorska - DZIEWCZYNKA Z GOŁĘBIEM
(photo - plakatpolski.pl)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz