Translate

środa, 30 kwietnia 2014

TO (12) - U babci Leokadii









Lubiła jeździć do tego miasteczka położonego na wysokiej skarpie nad Wisłą. Do babci Leokadii. Właściwie to była ciocia-babcia. Siostra mamy jej mamy.  Nie znała swojej babci. Zmarła przed jej przyjściem na świat.  Miała po niej imię i kolor oczu. Z babcią Leokadią było dobrze. Czuła się kochana. Ładna i mądra.

Szkoda, że bez Złotka te wakacje.  Wyjechał do tej swojej, górskiej wsi w dolinie z jeziorem. Przed wyjazdem za granicę spędziła tam kiedyś część lata. Fajnie było. Spacery. Wyprawy do lasu po jagody. Biały domek, duże kolorowe kwiaty. Plaża, na której budowali zamki z piasku. Ubrani tylko w chusteczki na głowach. Tam też dostała od mamy pierwszy kostium plażowy, w ostatni dzień pobytu. Aha, jeszcze taki drewniany pomost, przy którym cumowały żaglówki.
Westchnęła. Posmutniały bursztynowe oczy.
-  Bursztynko – oczy taty uśmiechały się w lusterku – a skąd ten smutek? Już dojeżdżamy, babcia na pewno ugotowała jakieś pyszności, uśmiechnij się.

Leokadia czekała na nich, stojąc przed furtką. Była okrąglutka i malutka. Siwe włosy upięte w olbrzymi węzeł na karku. Rozczesywane starannie przed snem, spływały gęstą falą do kolan.
-  Jesteś nareszcie – drobna figurka zniknęła w jej objęciach – aleś ty urosła, ile ty już masz lat? Czternaście?
-  Nie, babciu – śmiała się radośnie – dwanaście i niewiele urosłam.
-  Chodźcie, chodźcie – babcia przywitała się z Piotrem – obiad czeka, ulubiona pomidorowa małej i zawijane zraziki na drugie. A wiesz, że koleżanki już pytały się o ciebie, zaraz pewnie przybiegną.  Na deser jagody i maliny z bitą śmietaną. Piotrusiu, zostaniesz do jutra?  Przygotowałam ten mały pokój na dole. A do zrazików sos grzybowy i pomidory. Chodźcie, chodźcie, kochani.  Zosia zdrowa? Chłopcy już dorośli. Dobrze, że Bursztynka jeszcze w domu.

Poczuła, jak przenika ją ciepło. Tajała. Tu był jej dom. U babci Leokadii. W jej ciepłych objęciach, w tym mówieniu o wszystkim jednocześnie.  Tylko ze Złotkiem było jej tak dobrze. Inaczej, ale dobrze.

Pokoik na poddaszu. Ściany wyłożone jasną, sosnową boazerią. Fotelik. I stoliczek przy łóżku ze starą lampą, rzucająca ciepły blask.  Małe okrągłe okienko w ukośnej ścianie nad łóżkiem. Drugie prostokątne z czterema szybkami. Zazdrostki. Patchworkowa narzuta na łóżku. Puszysty dywanik. Drewniana komoda z mnóstwem szuflad i szufladek. Wazonik z polnymi kwiatkami. Na półkach etażerki równo ustawione książki.
Babcia budziła rano wołaniem – wstawaj śpioszku, świeże bułeczki czekają i twarożek ze szczypiorkiem, tak jak lubisz, a może chcesz jajka na miękko, albo jajecznicę, wędlinkę też mam świeżutką, rano kupiłam, pomidorki właśnie kroję, z cebulką, czy bez?

Dni mijały szybko. Miała tu swoje koleżanki.  Justynkę o jasnych włosach i brązowych oczach. Wygadaną, obsypana złocistymi piegami, szarooką Zuzię. Tworzyły zgrany zespół. Trio, jak mówiła babcia. No i kolegów. Kilku chłopców, którzy podglądali je zaczajeni w zaroślach, gdy kąpały się w starym korycie Wisły. Ale poza tym byli w porządku. Grali razem w piłkę. Bawili się w chowanego. Czasami całą gromadkę płynęli wycieczkowym stateczkiem do pobliskiego Kazimierza. Na Rynku jedli lody w małych pucharkach. Kupowała od tutejszych malarzy widoczki. A w zeszłym roku jeden z nich, student ASP, naszkicował ołówkiem jej portrecik. Taki dziwny. Jakby na chwilę odwróciła głowę, biegnąc z rozwianymi włosami, w bajkowej pelerynce.

Jednak największą atrakcją były wyprawy na grzyby lub jagody do pobliskiego lasu. Zbierali się wczesnym rankiem z koszykami. Na jagody dostawała od babcia Leokadii taką białą emaliowaną kankę na mleko. Nieżyjący już dziadek Tadeusz, mąż babci nauczył ją, jak zbierać grzyby. Lubiła chodzić ostrożnie, wypatrując ukrytych w trawie lub mchu, brązowych łebków.  Wyłuskiwała je ostrożnie i wkładała do koszyczka. W ustach już czuła smak sosiku albo babcinej grzybowej z kluseczkami własnej roboty. Część grzybów babcia suszyła i pakowała do lnianego woreczka. Na zimę.

Tak było i tego dnia. Zbierali jagody, nawołują się głośno, gdy któreś zniknęło z pola widzenia.  Pachniało lasem, mchem i grzybami.
- Czarna – wołała Justynka – chodź tutaj, odpoczniemy pod dębem.
-  Już, już – odkrzyknęła – znalazłam zatrzęsienie jagód, chwileczkę. 
Zajęta zbieraniem granatowych kuleczek, nie zauważyła, że ucichły głosy koleżanek. Była sama. Nie wiedziała, w którą stronę ma iść. Chciała przywołać dziewczynki, ale ze ściśniętego przerażeniem gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Nie mogła się poruszyć. Nagle owinął ją falujący granatem mrok. W ciemności zobaczyła stary cmentarz, gdzieniegdzie paliły się znicze. Alejką pod konarami starych drzew szedł chłopak o jasnej czuprynie. Złotek. Zaczęła biec do niego. Wtem wszystko zniknęło i usłyszała szept… Bursztynko wstań, idź prosto, dojdziesz do dębu, nie zbaczaj, cały czas prosto…   
Przestała się bać.
Wiedziała.
On przysłał jej swoje TO. 

-  Wiki – potrząsała nią Zuzia – co ci się stało?! Odezwij się!!
Rozejrzała się zdziwiona. Siedziała pod dębem. Nad nią wianuszek pochylonych głów. Zapłakana Justynka.
-  Co się dzieje - zapytała - czemu mną tak szarpiesz?
-  No, nareszcie się odezwałaś – obsiedli ją wokoło – przyszłaś, usiadłaś z nami i przestałaś się ruszać i patrzyłaś gdzieś tam przed siebie. Uff, dobrze się czujesz?

Na obiad były naleśniki z jagodami i śmietaną, posypane obficie cukrem-pudrem.

Na chwilę przed zaśnięciem, w półmroku rozświetlonym księżycem, pojawiły się oczy w kolorze indygo. Uśmiechnęły się i znikły.

A może to był sen?



Copyright Ewa Malarska
(photo - forum.polter.pl)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz