Translate

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

TO (5) - Bursztynka






Chłodne marcowe słońce. Zwały brudnego, topniejącego śniegu. Wilgoć. Od czubka głowy do najmniejszego palca stóp narastał w nim sprzeciw. Nie pójdę. Nie chcę. Mam dosyć! I czego mogę się tam jeszcze nauczyć?! Czytać umiem już dawno. Nuda. I jeszcze ci chłopcy!
- Uważaj, kałuża - głos mamy wpadł w te rozmyślania  -  i pospiesz się, już późno.
Posłusznie przyspieszył, a wszystko w nim krzyczało - chcę wrócić do domu! Tam jesteś ty i tata. Kogel-mogel. Jest fajnie. Przychodzą koleżanki i nikt mnie nie wyśmiewa.

Poniedziałkowy dzień w pierwszej klasie był gorszy niż inne. Pod wpływem wilgoci włosy skręciły się w pierścionki. Szepty i porozumiewawcze trącanie się łokciami. Złośliwe uśmiechy.

Na przerwie chłopcy otoczyli go kołem.
-  Baba, baba! - wykrzykiwali - jakie loki, hihihi. A kto ci rzęsy doczepił?
Uciekł. Skulił się w szatni pod kurtkami i szalikami. 

To owinęło go miękkością. Zanim zniknęło, zobaczył, jak z granatowej mgły spojrzała para smutnych oczu. Miały niezwykły kolor bursztynu z zatopionymi plamkami wodorostów.

W szatni odnalazła go woźna i zaprowadziła do klasy. Dotrwał do końca lekcji. A potem przyszła mama.


*



Kwietniowa, deszczowa niedziela. Tata wyjechał na jakieś sympozjum. Mama rozmawiała przez telefon. Oczy błyszczały radością. Palcami wolnej ręki bezwiednie skręcała przewód telefonu.
-  Słoneczko moje - powiedziała, odkładając słuchawkę - pamiętasz ciocię Zosię? Właśnie dzwoniła przed chwilą i zaprasza nas na podwieczorek. Ubieraj się, bo pojedziemy, prawda?

Pewnie, że pamiętał. Zosia to nie żadna ciocia, tylko koleżanka mamy. Kilka lat starsza. I nie taka ładna. Niedawno wrócili z zagranicy. Mieszkała na drugim końcu miasta w dużym domu z ogrodem. Pamiętał piaskownicę i mały basen. Ktoś z nim się bawił. Dziewczynka? Chyba miała ciemne włosy.
Utkwiły mu też w pamięci fragmenty rozmowy, z której nic nie zrozumiał. 

*

Pomiędzy drzewami, na trawniku dwaj duzi chłopcy grali w piłkę. Mama i ciocia siedziały w cieniu na leżakach tuż przy piaskownicy, z wysokich szklaneczek sączyły kolorowy sok. Rozmawiały przyciszonymi głosami.
-  Nie potrafię, no nie potrafię - ciocia pochyliła głowę - pokochać ją tak, jak chłopców.
-  Pamiętam - mama - byłaś pewna, że urodzi się następny syn i chciałaś to zrobić. 
-  I zrobiłabym - głos cioci stwardniał - gdyby nie Piotr, nie pozwolił, był pewien, że będzie dziewczynka. A ja całe dziewięć miesięcy mówiłam do niej, jak do chłopaka. Nie chciałam go, rozumiesz? Dwaj starsi odchowani a tu ciąża. I wiesz co, jest jeszcze coś, chyba jestem zazdrosna o miłość Piotra do niej, mnie nigdy tak nie kochał. 

*

Mama i ciocia Zosia zaczęły mówić jednocześnie, obejmować się i całować. Trwało to i trwało. Stał z boku i poprawiał opadające brązowe rajtuzki.
-  Ależ on wyrósł - zachwyciła się Zosia - a śliczny nadal, jak dziewczynka.
-  A gdzie twoja mała? - zapytała mama.
-  Na górze, w swoim pokoju - wzruszenie ramion - taka dzikuska z niej. Chodź – wyciągnęła rękę - zaprowadzę cię.



Przy oknie stała szczuplutka, drobna dziewczynka w króciutkiej sukieneczce. Na wąskie ramionka spływały gęste, długie, czarne - jak u Indianki - włosy.
Odwróciła się powoli. Z trójkątnej buzi spojrzały duże, smutne oczy, jak dwa kawałki bursztynu z zielonymi cętkami. Rzęsy kładły cienie na śniadych policzkach.  

To zafalowało.

-  Ja ciebie znam - powiedziała ze zdziwieniem - bawiliśmy się razem.  







Copyright Ewa Malarska 

(photo 1 - alfadragons.my3gb.com)
(photo 2 - asiekmisiek.blog.onet.pl)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz