Translate

wtorek, 29 kwietnia 2014

TO (9) - Rytuał









-  O, popatrz – zaśmiał się – jak ta dziewczynka śmiesznie skacze przez kałuże.
 - To moja koleżanka Jagódka – bursztynowe oczy pojaśniały - ciekawe, dokąd tak biegnie?
-  Jagódka? – zdziwił się Paź – czy ona ma rude włosy i strasznie szybko mówi?
-  Tak – potwierdziła.
-  Ja ją znam – ucieszył się – jeszcze z przedszkola. Byliśmy w jednej grupie!

Ostatnie dni marca. Dwie małe postacie w grubych  kurtkach, kolorowych czapkach, szalikach i kaloszach, trzymając się za ręce, brnęły przez kałuże, uliczką osiedla, gdzie mieszkała Bursztynka. Wiosna tego roku ociągała się z przyjściem. Między drzewami leżały połacie zmarzniętego, brudnawego śniegu. Za kilka dni Wielkanoc, a w powietrzu nie czuć było wiosny. Nie unosił się ten charakterystyczny zapach oddychającej ziemi i trawy, zmieszany z ciepłem słońca.
-  Jagódko – zawołał Złotek – dzień dobry!
Bursztynka zmarszczyła brwi i ścisnęła mu mocniej rękę. Spojrzał na nią pytająco, ale Jagódka już do nich podbiegła. Spod czapki wymykały się rude loki.
-  Cześć, cześć – zaczęła wyrzucać słowa z szybkością uzi – spieszę się, lecę do sklepiku po masło, zabrakło do ciasta, a mama obiecała mi, że będę z nią piekła, a nawet sama, tylko ona będzie patrzyła mi na ręce, babkę na święta, taką polaną lukrem, wiecie? Lecę! A gdzie idziecie?
-  A idziemy nad rzeczkę – odpowiedzieli chórem – chcemy zobaczyć, czy już są borówki i bazie do przybrania koszyczka ze święconką.
-  Szkoda, że nie mogę z wami pójść – uśmiechnęła się, wcale nie zmartwiona – a wy zawsze mówicie razem?
I nie czekając na odpowiedź, pobiegła dalej, rozbryzgując kałuże.
-  Przyjdź do mnie – zawołała za nią Bursztynka – gdy upieczesz.
-  Ona już nie słyszy – powiedział Złotek – nie wołaj, daj rękę, bo się potkniesz i przewrócisz w kałużę.
Posłusznie wzięła go za rękę i drepcząc ze spuszczoną głową, milczała.
-  Co się stało – spytał zaniepokojony – dlaczego ścisnęłaś mnie za rękę, gdy wołałem do Jagódki?
-  A bo widzisz – szepnęła cichutko – chciałam ci coś pokazać  ale tylko tobie, jak już będziemy na naszej łące i to jest bardzo ważne i nikt nie może o tym wiedzieć. Przyrzekasz?
-  Przyrzekam –  podniósł dwa palce w górę – nikomu nie powiem.
-  To dobrze – popatrzyła złociście – wiesz, że bardzo cię lubię?
-  Wiem – zniebieściało indygo – ja ciebie też lubię bardzo-bardzo.

Na łące trawa nieśmiało wychylała się spod śniegu Uginała pod małymi kaloszami. Oddychało się jakoś inaczej. Szerzej. Głębiej. Nad brzegiem rzeczki rosły szerokim pasmem łozy obsypane nieśmiałą zielenią listków z pęczniejącymi szarymi kuleczkami. Chłopczyk je zrywał i podawał dziewczynce. Rozsypywały się, wypadały z jej małych rąk. On się uśmiechał i pocieszał, że zaraz pomoże. Troszkę się umorusali przy tym zajęciu.
-  Nie martw się –  zmywał chusteczką brudne plamy z kurtki przyjaciółki – nie będzie nic widać, twoja mama nie zauważy nawet.
Westchnęła i nic nie powiedziała, tylko uśmiechnęła się smutno.
-  Nie zapomniałaś o czymś ?– zapytał – chciałaś mi coś pokazać?
-  Nie, nie zapomniałam – popatrzyła nieśmiało – ale nie będziesz się śmiał ze mnie?
-  Nigdy – znowu podniósł dwa palce – przyrzekam, z ciebie nigdy.
Bursztynka rozejrzała się wokoło. Byli sami, tylko w oddali kilka osób zrywało bazie.
-  Rób to samo, co ja – powiedziała.
Zamknęła oczy, podniosła ramiona w górę, ku niebu a potem uklęknęła, pochyliła się nisko, niziutko, aż twarzą dotknęła ziemi. Czapka zsunęła się z głowy. Czarne włosy rozsypały się wokół drobnej figurki. Ręce obejmowały ziemię. Patrzył, jak zaczarowany, by za chwilę dokładnie powtórzyć wszystkie gesty swojej małej przyjaciółki.
-  A teraz – usłyszał szept – pocałuj ziemię.
Pocałował. 

TO otuliło ich ciepłą, granatową ciszą, rozbłysło słońcem i znikło.

Milczeli przez całą powrotną drogę do domu. Mamy, zadowolone z pięknych gałązek bazi, nie zwracały uwagi na pobrudzone kurtki.
-  Umyjcie ręce – zawołała za nimi Malwina – zaraz będzie obiad.

Stali naprzeciwko siebie, trzymając się za ręce. Jak zwykle.
-  Bursztynko... -  zaczął mówić.
-  Nie wiem, dlaczego tak robię i nie pamiętam, od kiedy – przerwała mu i powiedziała cichutko - ale na wiosnę, gdy nie chce zrobić się ciepło i słoneczko nie świeci i nie widać trawy spod śniegu, idę do ogrodu i całuję ziemię.
-  Prosisz, żeby już naciepliła się na wiosnę? – zapytał, patrząc poważnie.
-  Tak, żeby przestała się gniewać – uśmiechnęła się  – i wyszła spod białej pierzynki. A ona po kilku dniach przestaje się dąsać. Naprawdę.
Pogłaskał czarne włosy i pocałował w policzek.

-  Mamuniu – zapytał przed zaśnięciem – powiedz, jak nazywa się coś takiego, co robimy, powtarzamy to i jest wyjątkowe?
Malwina zamyśliła się na chwilę, popatrzyła uważnie i powiedziała – rytuał, kochanie, to nazywa się rytuał.

Kilka dni później dnia obudził go blask zalewający pokój. Za oknami ptaki prześcigały się w świergotaniu. Podbiegł do okna i uchylił je. Zapach ziemi, trawy i słońca bił w nozdrza.
Zadzwonił telefon.
-  Powiemy razem? – spytała.
-  Tak - odpowiedział – razem, teraz!
-  Dziękuję ziemio! – krzyknęli jednocześnie – dziękuję wiosno! 

TO miało zapach konwalii.



Copyright Ewa Malarska
(photo - alfadragons.my3gb.com)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz