Translate

niedziela, 27 kwietnia 2014

TO (3) - Szkiełko






-  Popatrz, Paziku – uśmiechała się mama – jaki jesteś śliczny! 
Z lustra patrzyła dziewczynka w sukieneczce na ramiączka, z kokardkami w jasnych włosach.
- Szkoda, że nie jesteś dziewczynką – westchnęła – moją wymarzoną córeczką.
Nagle znieruchomiała i zaczęła pospiesznie rozbierać go z mięciutkich szmatek, które lubił. Czuł się wtedy taki łagodny w środku. Lubił chwile, gdy mama przytulała do siebie. Miała ciepłe ciało. Obsypywała pocałunkami. Nie potrafił nazwać tego, co czuł. W tej bliskości było coś takiego… siostrzanego.
Zgrzyt klucza w drzwiach. Tata. W ostatniej chwili gwałtownym szarpnięciem wyciągnęła kokardki. Płowo-złota czupryna gęstą falą spłynęła na ramionka, już w kraciastej chłopięcej koszuli.

Poczuł dreszcz. COŚ owinęło go skrzącym, zimnym granatem. I zniknęło.

Był już w „średniakach”.  Wciąż rajstopki. Uczesanie na pazia. Zabawy z dziewczynkami. I pierwsza kłótnia, która przeszła w „gniewanie się”.
-  A moja babcia powiedziała – Jagódka wpatrywała się przy śniadaniu w kanapkę – że to Jezus.
-  Przecież to jakieś brednie – podniósł gwałtownie głowę – a twoja babcia jest głupia!
-  Sam jesteś głupi! – wrzasnęła i rzuciła w niego skórką od chleba.
Pociemniało mu w oczach. Znowu ten dreszcz i zimne granatowe COŚ. Złapał głęboko oddech. Zamrugał gwałtownie powiekami. I wszystko wróciło do normy. Jasna sala. Niskie stoliczki. Gwar rozmów. Ciche dni z Jagódką trwały do następnego poranka. Bez przeprosin.

Jednak poczuł się odtrącony.

Skrząca zimnem, granatowa mgła pojawiła się znowu podczas zabawy gwiazdkowej. Na podniesieniu siedział Mikołaj z białą brodą w czerwonej długiej szacie i wielką czapą na głowie. Rozdawał kolorowe paczki z prezentami. Dzieci podchodziły naprzemiennie – raz z prawej, raz z lewej strony. Cierpliwie czekał na swoją kolej. Przed nim stał Marcinek. Już miał podejść, gdy nagle Mikołaj skinął na dziewczynkę z tej drugiej kolejki. Usiadła mu na kolanach, zaczął z nią rozmawiać. Marcinek rozpłakał się żałośnie. COŚ w granatowej ciemności szepnęło – ruszaj! Płowowłosy paź rzucił się na podniesienie i gwałtownie zaczął piąstkami okładać Mikołaja, krzycząc – tak nie można, tak się nie robi!!
Ocknął się w ramionach mamy.
-  Cicho, cichutko – głaskała po policzkach, całowała włosy – moje kochanie, słoneczko moje, mój ty sprawiedliwy.

Niedziela w ZOO. Miał już pięć, może sześć lat. Przy bramie fotograf zachęcał do zrobienia zdjęcia na kucyku.  Założono mu „firmowe” rekwizyty. Kapelusz i kamizelkę. Pstryk i gotowe. Na fotografii śliczny dzieciaczek z niepewną minką.  Lakierowane sandałki. Kremowe rajstopki.
-  Jak masz na imię, dziewczynko? – uśmiechnięty zawodowo fotograf.
-  No, wie pan – oburzenie w głosie taty – przecież to chłopiec!
-  Jaki tam chłopiec – wzruszenie ramion – przecież mam oczy.
Powietrze pociemniało na chwilkę granatowym skrzeniem. Coś wbiło w ciało lodowate igiełki. I uleciało.

Zamyślony zwiedzał ZOO. Milcząc, przyglądał się zwierzętom.  W drodze powrotnej, na wysepce tramwajowego przystanku, znalazł błyszczące szkiełko.  
-  Mamunia – zapytał – jaki to kolor, szafirowy?
-  Nie, kochanie – odpowiedziała – taki kolor określany jest indygo, jak twoje oczy.
-  Mogę go zabrać do domu? – patrzył prosząco.
-  Tak, kochanie – ścisnęła mu mocniej rączkę – możesz.
W tramwaju usiadł jej na  kolanach i bawił się szkiełkiem, oglądał pod słońce. Skrzyło kolorami od ciemnego granatu przez błękit do indygo.

A ona wiedziała. 

TO przyszło do jej synka.




Copyright Ewa Malarska

(photo - alfadragons.my3gp.com)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz