Z lustra patrzyła dziewczynka w sukieneczce na ramiączka,
z kokardkami w jasnych włosach.
- Szkoda, że nie jesteś dziewczynką – westchnęła – moją
wymarzoną córeczką.
Nagle znieruchomiała i zaczęła pospiesznie rozbierać go z
mięciutkich szmatek, które lubił. Czuł się wtedy taki łagodny w środku. Lubił
chwile, gdy mama przytulała do siebie. Miała ciepłe ciało. Obsypywała
pocałunkami. Nie potrafił nazwać tego, co czuł. W tej bliskości było coś takiego…
siostrzanego.
Zgrzyt klucza w drzwiach. Tata. W ostatniej chwili
gwałtownym szarpnięciem wyciągnęła kokardki. Płowo-złota czupryna gęstą falą spłynęła
na ramionka, już w kraciastej chłopięcej koszuli.
Poczuł dreszcz. COŚ
owinęło go skrzącym, zimnym granatem. I zniknęło.
Był już w „średniakach”.
Wciąż rajstopki. Uczesanie na pazia. Zabawy z dziewczynkami. I pierwsza
kłótnia, która przeszła w „gniewanie się”.
- A moja babcia powiedziała – Jagódka wpatrywała się przy
śniadaniu w kanapkę – że to Jezus.
- Przecież to jakieś brednie – podniósł gwałtownie głowę – a
twoja babcia jest głupia!
- Sam jesteś głupi! – wrzasnęła i rzuciła w niego skórką od
chleba.
Pociemniało mu w oczach. Znowu ten dreszcz i zimne
granatowe COŚ. Złapał głęboko
oddech. Zamrugał gwałtownie powiekami. I wszystko wróciło do normy. Jasna sala.
Niskie stoliczki. Gwar rozmów. Ciche dni z Jagódką trwały do następnego
poranka. Bez przeprosin.
Jednak poczuł się odtrącony.
Skrząca zimnem, granatowa mgła pojawiła się znowu podczas
zabawy gwiazdkowej. Na podniesieniu siedział Mikołaj z białą brodą w czerwonej
długiej szacie i wielką czapą na głowie. Rozdawał kolorowe paczki z prezentami.
Dzieci podchodziły naprzemiennie – raz z prawej, raz z lewej strony. Cierpliwie
czekał na swoją kolej. Przed nim stał Marcinek. Już miał podejść, gdy nagle
Mikołaj skinął na dziewczynkę z tej drugiej kolejki. Usiadła mu na kolanach,
zaczął z nią rozmawiać. Marcinek rozpłakał się żałośnie. COŚ w granatowej ciemności szepnęło – ruszaj! Płowowłosy paź rzucił
się na podniesienie i gwałtownie zaczął piąstkami okładać Mikołaja, krzycząc –
tak nie można, tak się nie robi!!
Ocknął się w ramionach mamy.
- Cicho, cichutko – głaskała po policzkach, całowała włosy –
moje kochanie, słoneczko moje, mój ty sprawiedliwy.
Niedziela w ZOO. Miał już pięć, może sześć lat. Przy
bramie fotograf zachęcał do zrobienia zdjęcia na kucyku. Założono mu „firmowe” rekwizyty. Kapelusz i
kamizelkę. Pstryk i gotowe. Na fotografii śliczny dzieciaczek z niepewną
minką. Lakierowane sandałki. Kremowe
rajstopki.
- Jak masz na imię, dziewczynko? – uśmiechnięty zawodowo
fotograf.
- No, wie pan – oburzenie w głosie taty – przecież to
chłopiec!
- Jaki tam chłopiec – wzruszenie ramion – przecież mam oczy.
Powietrze pociemniało na chwilkę granatowym skrzeniem. Coś wbiło w ciało lodowate igiełki. I uleciało.
Zamyślony zwiedzał ZOO. Milcząc, przyglądał się
zwierzętom. W drodze powrotnej, na
wysepce tramwajowego przystanku, znalazł błyszczące szkiełko.
- Mamunia – zapytał – jaki to kolor, szafirowy?
- Nie, kochanie – odpowiedziała – taki kolor określany jest
indygo, jak twoje oczy.
- Mogę go zabrać do domu? – patrzył prosząco.
- Tak, kochanie – ścisnęła mu mocniej rączkę – możesz.
W tramwaju usiadł jej na kolanach i bawił się szkiełkiem,
oglądał pod słońce. Skrzyło kolorami od ciemnego granatu przez błękit do
indygo.
A ona wiedziała.
TO przyszło do jej synka.
Copyright Ewa Malarska
(photo - alfadragons.my3gp.com)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz