TO obudziło go w środku nocy.
Miękkie. Otulające ciszę. Ciepłe. Zatopione w zimnej poświacie.
W sąsiednim pokoju miarowe oddechy rodziców.
Na palcach wymknął się z domu. Wieś spała. Księżyc, jak olbrzymia srebrna patera na granatowym obrusie nieba nadawał nierealne kształty zastygłym w bezruchu drzewom. Ciemne okna zamieniał w lustra.
W ceglanym murze metalowa brama. Pod sklepieniem gałęzi stuletnich drzew, rozpostarte ramiona krzyży. Gdzieniegdzie migotało światełko. Zahuczała sowa. W nieprzeniknionych ciemnościach wędrował alejkami, szukając czegoś. Znalazł. Ławeczka przy grobie. Usiadł.
TO było obok. Przyjazne.
Nagle w ciemności pojawił się falujący niebiesko hologram ciemnowłosej dziewczynki. Stała w gęstym lesie, rozglądając się bezradnie, a w złocistych oczach narastało przerażenie. Bursztynko, idź prosto do dużego dębu, nie zbaczaj, cały czas prosto, nie bój się, proszę... Stracił poczucie czasu. Ocknął się, gdy niebo szarzało. Myśl o niepokoju rodziców, gdy odkryją puste łóżko, zmusiła go do powrotu. Wsunął się cichutko pod pled i zasnął.
Wstawaj śpiochu – głos mamy i jej oczy w kolorze indygo – prześpisz całe wakacje, synku, chodź, śniadanie czeka.
Pogłaskała po jasnej czuprynie i zniknęła w kuchni.
- Nie sądzisz, Malwinko, że dziwny był ten wiatr w nocy – zapytał tata, smarując masłem bułkę – tak zawodził, jakby płakał.
- Tak, tak – mama w zamyśleniu oparła twarz na splecionych dłoniach – przy pełni to się nie zdarza zazwyczaj. Dziwne. I ucichł tak nagle.
Popatrzyła przeciągle na Złotowłosego. Wiedziała, że jest wyjątkowy. Leworęczność? Co prawda, łobuzował ponad normę. Ale te długie chwile zamyśleń. Milczące dni. I książki połykane łapczywie. Własne zdanie na każdy temat. Westchnęła.
Minął rok.
Kolejne wakacje w tej samej wsi. Tego dnia tatę wezwał pilny telefon. Zostali sami. Pochmurny dzień, zanosiło się na deszcz. Jaskółki śmigały nisko nad ogródkami. Czytał książkę.
- Zostaw, popsujesz sobie wzrok od tego ciągłego ślęczenia – w progu stanęła mama – chodź na spacer, tu jest taki stary cmentarz, zajrzymy?
Spacerowali alejkami, pochylali się, czytając wyryte na nagrobkach nazwiska, daty.
- Usiądźmy na chwilę, o tu jest ławeczka - powiedziała - nie, to niemożliwe, popatrz, tu leży kobieta o naszym nazwisku!
- Wiem – odpowiedział spokojnie.
W sąsiednim pokoju miarowe oddechy rodziców.
Na palcach wymknął się z domu. Wieś spała. Księżyc, jak olbrzymia srebrna patera na granatowym obrusie nieba nadawał nierealne kształty zastygłym w bezruchu drzewom. Ciemne okna zamieniał w lustra.
W ceglanym murze metalowa brama. Pod sklepieniem gałęzi stuletnich drzew, rozpostarte ramiona krzyży. Gdzieniegdzie migotało światełko. Zahuczała sowa. W nieprzeniknionych ciemnościach wędrował alejkami, szukając czegoś. Znalazł. Ławeczka przy grobie. Usiadł.
TO było obok. Przyjazne.
Nagle w ciemności pojawił się falujący niebiesko hologram ciemnowłosej dziewczynki. Stała w gęstym lesie, rozglądając się bezradnie, a w złocistych oczach narastało przerażenie. Bursztynko, idź prosto do dużego dębu, nie zbaczaj, cały czas prosto, nie bój się, proszę... Stracił poczucie czasu. Ocknął się, gdy niebo szarzało. Myśl o niepokoju rodziców, gdy odkryją puste łóżko, zmusiła go do powrotu. Wsunął się cichutko pod pled i zasnął.
Wstawaj śpiochu – głos mamy i jej oczy w kolorze indygo – prześpisz całe wakacje, synku, chodź, śniadanie czeka.
Pogłaskała po jasnej czuprynie i zniknęła w kuchni.
- Nie sądzisz, Malwinko, że dziwny był ten wiatr w nocy – zapytał tata, smarując masłem bułkę – tak zawodził, jakby płakał.
- Tak, tak – mama w zamyśleniu oparła twarz na splecionych dłoniach – przy pełni to się nie zdarza zazwyczaj. Dziwne. I ucichł tak nagle.
Popatrzyła przeciągle na Złotowłosego. Wiedziała, że jest wyjątkowy. Leworęczność? Co prawda, łobuzował ponad normę. Ale te długie chwile zamyśleń. Milczące dni. I książki połykane łapczywie. Własne zdanie na każdy temat. Westchnęła.
Minął rok.
Kolejne wakacje w tej samej wsi. Tego dnia tatę wezwał pilny telefon. Zostali sami. Pochmurny dzień, zanosiło się na deszcz. Jaskółki śmigały nisko nad ogródkami. Czytał książkę.
- Zostaw, popsujesz sobie wzrok od tego ciągłego ślęczenia – w progu stanęła mama – chodź na spacer, tu jest taki stary cmentarz, zajrzymy?
Spacerowali alejkami, pochylali się, czytając wyryte na nagrobkach nazwiska, daty.
- Usiądźmy na chwilę, o tu jest ławeczka - powiedziała - nie, to niemożliwe, popatrz, tu leży kobieta o naszym nazwisku!
- Wiem – odpowiedział spokojnie.
Dwie pary oczu indygo. Identycznych. Długie spojrzenie.
O nic nie pytała.
Wiedziała.
Copyright Ewa Malarska
(photo - forum.fairytailnakama.pl)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz