Translate

środa, 7 maja 2014

ZAPISKI ZNALEZIONE W SEKRETARZYKU (5)







czerwiec, 2009

Olga-nie-Oleńka przyszła na świat w grudniu 2001 roku. Pamiętam taki jeden wieczór. Dzieciaki wpadły do nas na chwilkę wieczorem. Oleńka w ostatnim miesiącu ciąży, usadowiła się w fotelu i westchnęła – żebym już była po porodzie, nareszcie będę miała spokój. Rozśmieszyła mnie. Ja też kiedyś myślałam podobnie.
-  Córuś kochana –  uśmiechnął się jej ojciec – spokój? Już nigdy nie będziesz miała spokoju. To dopiero początek. Dziecko to dożywocie.
Taki z niego mądrala był. No i zaskoczył mnie mądrością spostrzeżenia.
To był trudny poród. Chociaż prywatny. Pełna opieka lekarsko-położniczo-pielęgniarska. Pokój do dyspozycji. Biedactwo rodziło prawie całą dobę. Marek wyglądał jak cień człowieka. Krysia, Adam i ja już nie pamiętam ile godzin spędziliśmy w holu szpitala przy Inflanckiej. Chcieli mnie odwieźć do domu, ale nie dałam się wyrzucić. Tam za drzwiami moja córeńka jęczała, wiła się w bólach. Zaledwie dwa razy Marek pozwolił się zmienić przy niej. I to na kilkanaście minut. Wypił kawę i wracał. Krysia patrzyła na niego z troską.

A mnie przypomniała się taka rozmowa sprzed miesiąca chyba. Spotkanie rodzinne u dzieci na Chomiczówce. Urodziny Marka. Scenka pod tytułem Serce Matki.
-  Synku – powiedziała Krysia – martwię się o ten poród, jak dasz sobie radę?
-  Mamo – siostra Marka ze zdziwieniem spojrzała na ich matkę – zdaje mi się, że to Ola będzie rodziła, coś się teraz zmieniło w tych porodach?
-  Nie – odpowiedziała z powagą teściowa mojej córki – ale on może zemdleć, przewrócić się i nawet zranić w głowę…
-  Nie będzie tak źle – kpiarski błysk w oku mojego zięcia – w końcu będziemy rodzić w szpitalu a tam sporo lekarzy jest. Przynajmniej tak mi się wydaje. Spokojnie, położnicy też znają się na omdleniach i opatrywaniu ran. Luzik.

No i nareszcie o 20.05 dobiegł nas donośny płacz maleństwa. Jak miauczenie kotka. Chwilę potem w drzwiach pojawiła się pielęgniarka i pozwoliła nam wejść.
- Zapraszam państwa – uśmiechnęła się ciepło – możecie zobaczyć swoją wnuczkę.
Młoda leżała golutka na przewijaku i donośnie płakała. E tam, płakała! Wydzierała się piskliwie. Rozdziawione usteczka zajmowały prawie całą pyzatą buźkę. Maleńki noseczek, trochę włosków na łysince i niesamowicie długie nóżki. Maleńkie dłonie zaciśnięte w piąstki przyciśnięte do klatki piersiowej. Trzygłowy smok – Adam, Krysia i ja – wpatrywał się w nią z zachwytem.
-  Ona jest nadzwyczajna – powiedziałam z pewnością – zobaczycie!
- Wyjdźcie już państwo – położna popychała nas w stronę drzwi – musimy ubrać malutką, wszystko jest w porządku, otrzymała 10 punktów. Jej mama już czeka na państwa w swoim pokoju.
Oleńka z bledziutką, ale uśmiechnięta twarzą i tymi swoimi ogromnymi oczami, wsparta na poduszkach, leżała w szerokim łóżku.
-  Córcia, córeńka – rozpłakałam się w końcu, a w ogolonym na zapałkę łbie tupało mi tysiąc koni – nareszcie po wszystkim. Masz śliczną córeczkę. Nadzwyczajną. Jak się czujesz?
-  Dobrze mamiku – pogłaskała mnie po ręce – wiem, że jest śliczna. Taka Pucułka.
Adam nie krył wzruszenia. Krysia nie wiedziała, kogo ściskać. W końcu wszyscy całowali wszystkich. Zrobił się ogólny zamęt. W drzwiach pojawiła się pani doktor z zawiniątkiem na ręku. Była taka malutka. Olga, znaczy. Nie pani doktor. Mieściła się na jej przedramieniu. Ubrana w kolorowe ubranko, wydymała usteczka. Czapeczka zjeżdżała jej na oczka. Oleńka wyciągnęła ręce i przytuliła swoje szczęście do siebie. Marek usiadł przy nich na brzegu łóżka. Pochylił się nad swoimi kobietami. Ponad główką maleńkiej patrzyli sobie w oczy. On głaskał ją po włosach. Coś szeptali. Cichutko wyszliśmy z pokoju, zostawiając szczęśliwą rodzinkę samej sobie.

Oleńka wróciła do pracy, gdy mała miała piętnaście miesięcy. Przez czas pobytu na urlopie macierzyńskim a potem wychowawczym, pomagałam jej, jak mogłam. Ale oni byli właściwie samowystarczalni. Marek zajmował się córeczką jak najlepsza matka. Gdyby natura pozwoliła, karmiłby piersią. Inne pokolenie. Partnerstwo. Dlaczego mnie wychowano inaczej, myślałam patrząc na nich. Mnie i inne kobiety z mojego pokolenia.

Gdy nastała wiosna, Oleńka pakowała Olgę do samochodu i przyjeżdżała do Łazienek. Spotykałyśmy się tam na spacerach. A potem obiad u nas w domu. Przyjeżdżał Marek. Zabierał dziewczyny i wracali do siebie. W czerwcu dziadkowie, czyli ja i Adam, wyjechaliśmy na wakacje do letniego domu Krystyny pod Koszalinem. Olgusia nocami spała z Oleńką. My w swoim pokoju. O piątej - szóstej rano, po nakarmieniu piersią, Oleńka przynosiła nam naszą wnuczkę i dosypiała sobie jeszcze dwie, trzy godziny. A my zajmowaliśmy się małą. Adam chodził z nią na spacery po najszerszej okolicy. Ja gotowałam obiady. Jeździliśmy codziennie nad morze do Mielna. To były takie piękne chwile. Malutka śmiała się i wyciągała rączki do nas - dwóch dużych zabawek. Po dwóch tygodniach przyjechał Marek i wróciliśmy do domu.

W następnym roku wyjechaliśmy już sami z Olgusią nad morze. Dwa tygodnie. I zmiana. Przyjeżdżali rodzice. Pamiętam, jak młoda dostała rozstroju żołądka. Po zjedzeniu truskawek. Wizyta u lekarza. Lekarstwa. I nieustanna zmiana pampersów przez kilka dni i nocy Bardzo często. Mała była tak samodzielna, że gromko komunikowała o potrzebie tej zmiany.
Zmieniamy – mówiła, podchodząc do komódki i klepiąc łapką w zainstalowany na niej przewijak. Takie pogodne dziecko. Wcześnie zaczęła chodzić i mówić.

Przez półtora roku przywozili ją do mnie przez pięć dni w tygodniu o ósmej rano i zabierali późnym popołudniem między około dziewiętnastej. Z propozycją opieki wystąpiłam sama, gdy usłyszałam, że szukają niani, bo Ola musi już wracać do pracy. Była szefową działu obsługi prawnej zarządu dużej firmy i jej nieobecność była trochę uciążliwa. Nie mogłam pozwolić, żeby obca osoba zajmowała się takim skarbem. Oleńka obawiała się, czy będę miała dość siły.
-  Mamiku – powiedziała z troską, uważnie patrząc mi w oczy – przecież minęło dopiero półtora roku od twojej operacji, masz na tyle siły?
-  Córciu  – zapewniłam ją – dam sobie radę. A gdyby okazało się, że jednak nie, wtedy będziecie zastanawiać się nad znalezieniem niani.
I tak zostałam nianią własnej wnusi. W związku z tym Adam miał jedno pytanie -  czy nadal będę gotować obiady...
-  Jak to jest zostać babcią? – zapytała mnie raz Anna, bliska, serdeczna znajoma. Bezdzietna i rozwiedziona. Ale nie sama. Bardzo ładna kobieta. Szczupła, wysoka, ciemna blondynka. Nie musiała farbować włosów. Miały piękny, rzadko spotykany kolor. Taki naturalnie rozświetlony jak po balejażu. Architekt wnętrz. Mieszkała w pobliżu.
Byłyśmy na spacerze w Łazienkach. Olga spała w wózeczku.
-  Powiem tak – zastanowiłam się przez chwilę -  sądziłam, że wszystkie uniesienia miłosne mam już za sobą. Ale to, co poczułam na jej widok nie da się z niczym porównać. Kochasz to maleństwa niesamowicie…
-  Tak jak własne dziecko? – dociekała Anna - Jak Oleńkę? Więcej? Mniej?
- Inaczej – uśmiechnęłam się - Olę, poza miłością do niej, musiałam jeszcze wychować. Czasami postępować wbrew sercu. To było o wiele trudniejsze. Odpowiedzialność za drugiego człowieka, człowieczka właściwie, rozumiesz? Pracowałam, miałam dom na głowie. No i młodość ma swoje prawa. Do zabawy, rozrywki. A wnuczka – czysta miłość, bez obowiązku wychowywania. Rozpieszczanie. W granicach rozsądku, który trudno zachować.

To było ciężkie, ale jakie radosne półtora roku. Dałam jej wszystko to, czego nie mogłam dać Oleńce. Jakbym chciała jej córce zrekompensować tamten brak czasu, zabieganie w tym moim nieudanym życiu bez miłości i czułości. Bo wraz z pojawieniem się Oleńki na świecie, ludzkie imię Adama uległo zmianie na Yeti. Człowieka lodu i śniegu. Matko kochana, gdyby on się o tym dowiedział! O tym Yetim! Mam nadzieję, że nigdy to nie nastąpi. A na pewno ja mu tego nie powiem. Nawet teraz.

Znowu odbiegłam od tematu. Mała rosła jak na drożdżach. Karmiłyśmy kaczki i wiewiórki na codziennych spacerach w Łazienkach. Przy mnie powiedziała pierwszy raz „r”. Przebierałam się w łazience w domowe ciuchy, po powrocie ze spaceru. Malutka przydreptała w ślad za mną.
-  Babi – zaświergotała – masz śliczną korrronkę na majtach.
Natychmiast zadzwoniłam do Oleńki do pracy. I dumna matka usłyszała, jaką to babi ma tę korrronkę. Śliczną. Na majtach.
Pokonałam jej strach przed siusianiem na nocnik. Zaparła się zadnimi łapkami i za nic nie chciała usiąść. Na początek nie zakładałam pampersów. Duże zdziwienie budziła w niej kałuża na podłodze wokół nóżek. Z niedowierzaniem słuchała moich wyjaśnień, że zrobiła właśnie siusiu. Któregoś dnia, robiąc zakupy w supermarkecie, wypatrzyłam nocniczek o wyglądzie i kształcie małego sedesiku. Nawet miał podnoszoną deskę. Pojemniczek z rączką krył się w środku i był wyjmowany z tyłu urządzenia. Cała niechęć do siusiania nie w pampersa przeszła, jak ręką odjął. A ile było radości przy wylewania zawartości do miski klozetowej w łazience!

Nie wiem dzisiaj skąd brała się moja siła. Cierpliwość. Wytrzymałość. Nawet rodzinne, niedzielne obiadki gotowałam. Z trzech dań. A gotowałam smacznie. Kochałam te momenty, gdy w pięcioro siadaliśmy do pięknie nakrytego stołu. Olga w swoim foteliku z blatem na talerz. Przysuniętym do stołu. Dzieciaki jechały po poobiednim spacerku do siebie. Adam zmywał naczynia. A ja padałam na łóżko. I czułam się jak ten nawalony „na biedronkę”, co to ani rączką ani nóżką…

Wtedy też pojawiło się imię Olga-nie-Oleńka. Dziadek wciąż zwracał się do naszej wnuczki per Ola. Któregoś dnia młoda nie wytrzymała.
-  Dziadek – stanowczym ruchem wyciągnęła do niego rączkę wnętrzem dłoni do góry – ja mam na imię Olga. Nie Oleńka. Oleńka to moja mama.
No i tak zostało. Olga-nie-Oleńka. A ten gest rączki, matko kochana! Dokładnie tak robiła jej mama w dzieciństwie.
Kupiłam jej kiedyś letnią sukieneczkę. W kwiatuszki. Zapinaną z tyłu na długi suwak. No i ten suwaczek zaczął się zacinać. Już miałam wszyć jej nowy, gdy dziadek powiedział, że postara się zreperować. Złota rączka. On naprawdę potrafi robić takie rzeczy. Mała oparła mu się o kolana i pilnie śledziła te próby. Przy którymś nieudanym podejściu, powiedziała – dziadek, a może by tak po prostu wymienić bateryjkę. No, tak. Dziecko XXI-go wieku. Wszystko na baterie. A dziadek zreperował ten suwaczek.
Podczas pobytów nad morzem śpiewaliśmy, w czasie jazdy samochodem, piosenki. Ja siedziałam obok niej na tylnym siedzeniu. Piosenki były różne. Te znane i te układane przez malutką. Te autorstwa Olguni, dziadkowie musieli powtarzać za wnuczką. Jak refren.
-  Dziadek – przerwała na chwilę nasz dwuśpiew – ty nie śpiewaj, tylko babi.
-  Dlaczego? – zdziwił się Adam.
- Nie masz słodkiego głosu – wyjaśniła nadymając buzię.
Tworzyła też nowe słowa. Miała wtedy dwa, może trzy lata. I niesłychany zmysł obserwacji. Spostrzegawczość. Podczas drogi powrotnej z plaży do domku pod Koszalinem, mijaliśmy szkolne boisko piłkarskie. Zażądała wyjaśnień, co to jest i co robią ci ludzie. Dziadek jej wytłumaczył, że to taka gra. Szybko pojęła.
-  Rozumiem – powiedziała – taka gra, ale co robią ci, co siedzą na ławkach?
- To są kibice – pośpieszyłam z informacją, żeby nie rozpraszać dziadka w prowadzeniu auta.
-  To znaczy? – popatrzyła na mnie pytająco.
- No, oni patrzą na grających – unikałam starannie słowa „obserwują”, żeby nie tworzyć nowych pytań.
- Acha, takie patrzyki – pokiwała główką ze zrozumieniem.

Marek mówił, że kieruje samochodem. Oleńka, że prowadzi samochód. No i powstało nowe słowo – kierowadzi.

Pamiętam, jak podczas spaceru w Łazienkach byłyśmy na placu zabaw dla dzieci. Ciągnąc za sobą wózek, towarzyszyłam temu dwuletniemu krasnalowi w spodenkach przy kiwających się kaczorkach, bujałam na huśtawkach.
-  Usiądę sobie – powiedziałam – na ławeczce, a ty nie oddalaj się.
-  Dobrze, babi – zaszczebiotała – odpocznij sobie, jesteś już starawa przecież, tylko nie chodź za mną.

Fakt, byłam już starawa:)) Usiadłam, ale nie na długo. Widzę, jak moja wnusia zbliża się do urządzeń przeznaczonych dla dużo starszych dzieci. Belki zawieszone na łańcuchach. Ruchome to wszystko. Malutka stoi i przygląda się. No, nie jest źle, pomyślałam. I siedzę dalej. Krzyknęło jakieś dziecko. Odwróciłam na chwilę wzrok. Wystarczyło. Zerwałam się z tej ławki w cieniu i kurcgalopkiem poleciałam do belek. Co zrobiła moja wnusia? Jak to, co? Zaczęła wspinać się na nie!! Na te belki!
-  Olgusia – wrzasnęłam – stop!
Na co ona odwróciła się i powiedziała spokojnie – babi, prosiłam, żebyś nie chodziła za mną. Siedź sobie spokojnie.
I wyciągnęła rączkę gestem swojej matki. Wnętrzem dłoni do góry.
A to śpiewanie do podusi po obiadku!
-  Piewaj, babi – prosiła sennym głosikiem – piewaj o Dorotce, tej malusiej.
-  Ta Dorotko, ta malusia – piewałam – ta malusia tańcowała dokolusia, dokolusia…
Była też druga ulubiona pioseneczka-kołysaneczka. Mama śpiewała mi ją w dzieciństwie. O dobrym aniele z nieba. Jak to szło? Chyba jakoś tak… ale nie jestem pewna :)) 
Śpij córeczko, śpij kochana,
mama pójdzie w pole do siana,
przyjdzie dobry anioł z nieba
utuli i zaśpiewa laj luli, luli, luli laj… 

W mojej interpretacji brzmiało to tak: 
Śpij wnusieńko, śpij kochana
babcia pójdzie do sklepu po mleczko. 

A dalej już tak samo. Krówkę zmieniłam na sklep. A po co mi cały wykład o polu - dlaczego mama pójdzie nie dość, że w pole to i do siana? 

No i znana kołysanka ze starego filmu. 
Ach, śpij kochanie
gwiazdkę z nieba, jeśli chcesz, dostaniesz
wszystkie dzieci, nawet złe, pogrążone są we śnie
a ty jedna nie śpisz, nie.
aaa, aaa – były sobie kotki dwa
aaa, aaa, - szarobure, szarobure obydwa.
Ach śpij, bo właśnie księżyc ziewa i za chwilę zaśnie
a gdy rano przyjdzie świt, księżycowi będzie wstyd
że on zasnął, a nie ty.
aaa, aaa… 
-  Babi, chyba słoneczko ziewa – powiedziała przy pierwszym śpiewaniu tej kołysanki – przecież jest dzień.
-  Tak, jest dzień – potwierdziłam ten fakt – ale wiesz, tak umownie śpiewam.
-  Wiem – powiedziała moja Nadzwyczajna malizna i usnęła.
A potem prosiła, żebym śpiewała piosenkę umowną. 
We wrześniu 2004 młoda poszła do przedszkola. Przez pierwsze dwa miesiące odbierałam ją z przedszkola po obiedzie, po dwunastej. Drugiego, czy trzeciego dnia Oleńka zadzwoniła i powiedziała, że dzisiaj odbiór o trzynastej, bo dzieciaki mają jakieś zajęcia. Wchodzę ja na salę, a tam wszystkie dzieciaczki w piżamkach leżą na leżaczkach. Tylko jedna Olgusia stoi w ubranku i rozmawia z panią wychowawczynią.
-  O, popatrz – mówi pani – jest twoja babcia.
-  Babi – biegnie do mnie,  zarzuca mi ręce na szyję – gdzieś ty była??!!
Ileż w jej głosiku było dziecięcej rozpaczy i ulgi jednocześnie… przepraszałam i tłumaczyłam, dlaczego tak się stało, że zajęcia zostały odwołane, ale nikt nie powiadomił jej mamy. Wybaczyła mi w końcu. Ale nie było łatwo. Kruszynka była najmłodsza i najmniejsza w grupie. Wkrótce wychowawczyni powiedziała, że jest fizycznie najmniejsza, ale intelektualnie dorównuje, a niektóre dzieci przerasta. A nie mówiłam! Nadzwyczajna! Nadzwyczajnie też przeżywała świeża mamusia pójście małej do przedszkola. Dwa pierwsze dni spędziła u mnie. I ogryzła paznokcie.
-  A jak ona tam płacze? – pytała, jak pytają wszystkie matki w takiej chwili.
-  Uspokój się – przemawiałam do niej – mają twój telefon, gdyby coś się działo, zadzwonią.
Ale sama też ogryzałam paznokci.

A potem Markowie przeprowadzili się do Zalesia, do nowego domu i coraz rzadziej widywałam tą moją Nadzwyczajną. Jeden weekend w miesiącu spędzała z nami, dziadkami. Nawet po naszym rozwodzie. Bardzo go przeżyła. Słuchając jej słów, gdy usiłowała dociec przyczyny, odnosiłam wrażenie, że obciąża winą mnie. Bardzo kochała i kocha nadal dziadka. W takich momentach wiedziałam, że zrobiłam słusznie nie odchodząc od Adama, gdy jej matka była w jej wieku. Oleńka winą obarczyłaby mnie. Tak, jak moja wnusia teraz. Ale teraz za pięć miesięcy skończy dziesięć lat. Ma już swoje zdanie. Jest bardzo bystra. Nie dopytuje się już, dlaczego ten nasz rozwód. I nie wini mnie tylko. Na szczęście. Dzieci są bardzo bystrymi obserwatorami.

Olga była już uczennicą pierwszej klasy, gdy spacerowałyśmy Krakowskim Przedmieściem. Kierunek – Stare Miasto. Zajęcia – lody i jazda dorożką.
- Popatrz – powiedziałam – tu jest Uniwersytet Warszawski. Tu studiowała twoja mama i twój tata. Babcia też, ale króciutko…
-  No, właśnie – przerywa mi – dlaczego króciutko?
- Wiesz, zakochałam się – westchnęłam – w twoim dziadku i przerwałam studia, wzięliśmy ślub…
Moja wnusia zamyśliła się głęboko.
-  Babi – powiedziała po chwili – przecież mogłaś się ożenić z dziadkiem i wystudiować do końca.
Mądrala moja! Pewnie, że mogłam. Ale to już inna historia…
W marcu lub kwietniu tego roku młoda zachorowała i spędziła u mnie kilka dni. Gawędziłyśmy sobie siedząc w fotelach.
-  Taka już jesteś duża – westchnęłam w pewnym momencie – zajmujesz cały fotel, a tak niedawno miałaś dwa latka i siedziałaś z dziadkiem w tym fotelu, mieściliście się obydwoje…
Olgunia wstała, usiadła mi na kolanach i przytulając się, powiedziała – babi, zawsze będę cię kochać, jak wtedy, gdy miałam dwa latka.
Nie nasiedziała się długo. Nie lubi przytulania, całowania i głaskania po włosach. Ten typ tak ma.
Wtedy też przyrzekłam jej, że pojedzie ze mną do pani Donki. Chciała wiedzieć, jakie to planety były najbliżej w dniu jej urodzin.
- Dostałaś od losu bardzo dużo – pani Donka spojrzała ciepło – pamiętaj, ucz się obcych języków, pracuj dużo, będziesz podróżować po świecie. Zostaniesz artystką, bo masz uzdolnienia, prawda?
Ma uzdolnienia. To zodiakalny Strzelec. I numerologiczna 11-stka.  Pięknie rysuje, lepi prześliczne rzeczy z masy plastycznej, deklamuje z pasją. Nawet wiersze zaczęła pisać. Ciekawa świata i ludzi. Kontaktowa. Opiekuńcza. Ekspresyjna. Wrażliwa. Pełna wdzięku. Ambitna. Inteligentna. Pilnie uczy się angielskiego i hiszpańskiego. Niemiecki szlifuje w rozmowach z Markiem. Francuski z Oleńką.


Jest jak kartka czystego papieru, na której ołówek życia zaczyna zaznaczać linie. Bardzo trzeba uważać, żeby mocniejszym pociągnięciem nie porysować zbyt mocno…



Copyright Ewa Malarska

(photo - www.kurtiak-ley.pl) 




2 komentarze:

  1. Ciekawy opis życia wnuczki i jej wzrastania pod czujnym okiem opiekuńczej babi;)

    OdpowiedzUsuń