Translate

czwartek, 29 maja 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (15) - Powrót /cz.II/







YETI

Krzątałyśmy się z mamą po mieszkaniu, układałyśmy ciuchy, próbowałyśmy zmieścić garnki i talerze do jedynej szafki w kuchni. Mama odgrzała przywieziony obiad. Rozmawiałyśmy o planach na najbliższe kilka miesięcy. We wrześniu musiałam iść do pracy.
-  A co zrobicie z małą? – zatroskała się mama – do żłobka pójdzie?
- Nie mamy innego wyjścia – powiedziałam – nie damy rady finansowo, muszę pracować, Adam nie zarabia tak dużo, nie starczy na opłaty i życie.

Oleńka biegała po mieszkaniu, radośnie szczebiocąc po swojemu. Przy okazji wtarła kostkę masła w świeżo uprany dywan. Widziała, jak czyściliśmy go w ogrodzie teściów i powtórzyła tę czynność, używając masła w charakterze szczotki. Słoneczko kochane. A dywan kupiliśmy nowy. Tłusta plama była nie do usunięcia.

Mała już spała, mama pojechała do Alicji, a Adama wciąż nie było. Czekałam. Przyszedł o północy. Pogwizdywał pod nosem otwierając drzwi z klucza. W mieszkaniu było ciemno, tylko lampka-grzybek przy łóżeczku małej rozświetlała pokój nikłą poświatą. Zaskoczony spojrzał na mnie, na łóżeczko.
- Miałyście przyjechać jutro – powiedział.
Nie witając się ze mną, pochylił się nad śpiącą córeczką. Pogłaskał ją po główce. I poszedł do kuchni.
-  Gdzie byłeś tak długo? – podreptałam za nim.
-  Uczyłem się – burknął.
-  Bez książek? - zdziwiłam się.
-  A co to – podniósł głos – przesłuchanie?! Gówno cię obchodzi, gdzie byłem i co robiłem!  
Jednym susem znalazł się przy mnie, schwycił za ramiona i potrząsnął mocno.
-  Zapamiętaj sobie – wysyczał – miłość nie jest niewolą, mam prawo do swojego życia! Zajmij się sobą!
Przerażona patrzyłam na tę kochaną twarz, teraz tak bardzo wykrzywioną złością. Nie, nie złością. Nienawiścią. On mnie nienawidził! Wyrwałam się i pobiegłam do pokoju. Ola obudzona naszymi głosami, przebudziła się i stała w łóżeczku, patrząc zaspanymi oczkami.
-  Mama, mama – zawołała wyciągając łapki.
Był szybszy. Odepchnął mnie i wziął córeczkę na ręce. Przytuliła się do niego, mocno obejmując za szyję. Coś mu opowiadała po swojemu, pokazując łapkami na mnie, na łóżeczko. On ją tulił do siebie, udawał, że rozumie. A potem Oleńka wyciągnęła jedną łapkę do mnie przywołująco. Podeszłam bliżej. Objęła mnie za szyję, drugą łapkę trzymała za szyję ojca i przyciągnęła do siebie nasze głowy.
-  Mama, tata – zaszczebiotała – cium, cium.
Nie było odwołania od takiej prośby. Musieliśmy się pocałować.
-  Przepraszam – szepnął – przepraszam.
-  Już dobrze – odszepnęłam – kocham cię, Adasiu
Nie usłyszałam odzewu na to hasło. Przecież wiesz, że cię kocham.


Powoli urządzaliśmy sobie nasze wyczekane mieszkanko. Zmieniliśmy meble. Nie mieliśmy lodówki, co było uciążliwe. Istniał wtedy kredyt dla młodych małżeństw, ale my mieliśmy zbyt długi staż. Z pomocą pospieszyli Januszowie. Zostało im trochę kredytu do wykorzystania i tak na ich konto zostaliśmy właścicielami wymarzonego urządzenia chłodniczego. Było coraz przytulniej i ładniej. 

Tylko między nami było coraz gorzej. Kłótnie, sprzeczki wywołane późnymi powrotami Adama z pracy. Na każde pytanie, dlaczego tak się dzieje, odpowiadał podniesionym głosem. Krzyczał. Zaczął stawiać między nami mur. Jeszcze kochaliśmy się nocami. Już bez szeptania do ucha. Stawał się coraz bardziej mechaniczny i przewidywalny. Bez czułości. Jakby odrabiał pańszczyznę. Natychmiast odwracał się tyłem i zasypiał. Odsuwałam od siebie myśl, że przestał kochać i coraz bardziej starałam się zasłużyć na jego, chociaż jedno, cieplejsze spojrzenie. Na przytulenie i pochwałę. Jeszcze nie odsuwał się, gdy mijał mnie w drzwiach. Głaskał po ramieniu. A ja cieszyłam się tymi okruchami z pańskiego stołu. Kocha mnie, powtarzałam sobie w myślach, na pewno mnie kocha. I puszczałam w niepamięć podniesiony głos, chłód w oczach. 

W sierpniu tego roku roku wylądowałam w szpitalu. Tym razem w klinice na Starynkiewicza. U mojej pani doktor. Jak ona się nazywała? Acha, już wiem! Jordan. Takie nazwisko, jak rzeka. Trudny poród pozostawił ślady i pani Jordan zaordynowała serię szpitalnych badań.  Yeti odwiózł Oleńkę do Puław, pomimo otrzymania zwolnienia lekarskiego na opiekę nad dzieckiem. Wpadał do mnie przez ten tydzień. Na chwilkę i nie codziennie. Nie przyjechał po mnie w dniu wypisu ze szpitala. Powód – nie potrafiłam podać dokładnej godziny wyjścia. Wróciłam sama autobusem linii 159. Po bolesnych badaniach. Dźwigając wszystkie, zgromadzone przez ten tydzień, bambetle. 

Nie powitał mnie radośnie…

           
Historia z dywanem, a właściwie z chodnikiem dywanowym, do przedpokoju. W magazynie, u mnie w pracy, po zakończonej inwentaryzacji, zostały dwa kawałki tegoż chodnika w zielonym kolorze, dokładnie takim, jak dywan w pokoju. Kupiłam go ochoczo i zadzwoniłam do Adama, żeby przyjechał i pomógł mi go przewieźć. Ciężki był ten chodnik cholerycznie.
-  A wieź sobie sama  - odpowiedział mężczyzna mojego życia – mnie ten chodnik do niczego nie jest potrzebny.

No i wiozłam. Na dwie raty. Po jednym zrolowanym kawałku za każdym razem. W sumie jakieś dwanaście metrów bieżących, o szerokości stu dziesięciu centymetrów. Autobusem linii 159. Nie stać mnie było na taksówkę.

Nawet nie zauważyłam, że Adaś stawał się Yetim.




Copyright Ewa Malarska

Stella Im Hultberg - Without a dream in my heart
(photo - www.pinterest.com)
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz