YETI
Krzątałyśmy się z mamą po mieszkaniu,
układałyśmy ciuchy, próbowałyśmy zmieścić garnki i talerze do jedynej szafki w
kuchni. Mama odgrzała przywieziony obiad. Rozmawiałyśmy o planach na najbliższe
kilka miesięcy. We wrześniu musiałam iść do pracy.
- A co zrobicie z małą? – zatroskała się mama –
do żłobka pójdzie?
- Nie mamy innego wyjścia – powiedziałam – nie
damy rady finansowo, muszę pracować, Adam nie zarabia tak dużo, nie starczy na
opłaty i życie.
Oleńka biegała po mieszkaniu, radośnie
szczebiocąc po swojemu. Przy okazji wtarła kostkę masła w świeżo uprany dywan.
Widziała, jak czyściliśmy go w ogrodzie teściów i powtórzyła tę czynność, używając
masła w charakterze szczotki. Słoneczko kochane. A dywan kupiliśmy nowy.
Tłusta plama była nie do usunięcia.
Mała już spała, mama pojechała do Alicji, a Adama
wciąż nie było. Czekałam. Przyszedł o północy. Pogwizdywał pod nosem otwierając
drzwi z klucza. W mieszkaniu było ciemno, tylko lampka-grzybek przy łóżeczku małej
rozświetlała pokój nikłą poświatą. Zaskoczony spojrzał na mnie, na łóżeczko.
- Miałyście przyjechać jutro – powiedział.
Nie witając się ze mną, pochylił się nad śpiącą
córeczką. Pogłaskał ją po główce. I poszedł do kuchni.
- Gdzie
byłeś tak długo? – podreptałam za nim.
- Uczyłem
się – burknął.
- Bez
książek? - zdziwiłam się.
- A co to
– podniósł głos – przesłuchanie?! Gówno cię obchodzi, gdzie byłem i co
robiłem!
Jednym susem znalazł się przy mnie, schwycił za
ramiona i potrząsnął mocno.
- Zapamiętaj sobie – wysyczał – miłość nie jest niewolą, mam prawo do swojego
życia! Zajmij się sobą!
Przerażona patrzyłam na tę kochaną twarz, teraz
tak bardzo wykrzywioną złością. Nie, nie złością. Nienawiścią. On mnie
nienawidził! Wyrwałam się i pobiegłam do pokoju. Ola obudzona naszymi głosami,
przebudziła się i stała w łóżeczku, patrząc zaspanymi oczkami.
- Mama, mama – zawołała wyciągając łapki.
Był szybszy. Odepchnął mnie i wziął córeczkę na
ręce. Przytuliła się do niego, mocno obejmując za szyję. Coś mu opowiadała po
swojemu, pokazując łapkami na mnie, na łóżeczko. On ją tulił do siebie, udawał,
że rozumie. A potem Oleńka wyciągnęła jedną łapkę do mnie przywołująco.
Podeszłam bliżej. Objęła mnie za szyję, drugą łapkę trzymała za szyję ojca i
przyciągnęła do siebie nasze głowy.
- Mama, tata – zaszczebiotała – cium, cium.
Nie było odwołania od takiej prośby. Musieliśmy
się pocałować.
-
Przepraszam – szepnął – przepraszam.
- Już
dobrze – odszepnęłam – kocham cię, Adasiu
Nie usłyszałam odzewu na to hasło. Przecież wiesz, że cię kocham.
Powoli urządzaliśmy sobie nasze wyczekane mieszkanko.
Zmieniliśmy meble. Nie mieliśmy lodówki, co było uciążliwe. Istniał wtedy
kredyt dla młodych małżeństw, ale my mieliśmy zbyt długi staż. Z pomocą
pospieszyli Januszowie. Zostało im trochę kredytu do wykorzystania i tak na ich
konto zostaliśmy właścicielami wymarzonego urządzenia chłodniczego. Było coraz
przytulniej i ładniej.
Tylko między nami było coraz gorzej. Kłótnie, sprzeczki
wywołane późnymi powrotami Adama z pracy. Na każde pytanie, dlaczego tak się
dzieje, odpowiadał podniesionym głosem. Krzyczał. Zaczął stawiać między nami
mur. Jeszcze kochaliśmy się nocami. Już bez szeptania do ucha. Stawał się coraz
bardziej mechaniczny i przewidywalny. Bez czułości. Jakby odrabiał pańszczyznę.
Natychmiast odwracał się tyłem i zasypiał. Odsuwałam od siebie myśl, że
przestał kochać i coraz bardziej starałam się zasłużyć na jego, chociaż jedno,
cieplejsze spojrzenie. Na przytulenie i pochwałę. Jeszcze nie odsuwał się, gdy
mijał mnie w drzwiach. Głaskał po ramieniu. A ja cieszyłam się tymi okruchami z
pańskiego stołu. Kocha mnie, powtarzałam sobie w myślach, na pewno mnie kocha.
I puszczałam w niepamięć podniesiony głos, chłód w oczach.
W sierpniu tego roku roku
wylądowałam w szpitalu. Tym razem w klinice na Starynkiewicza. U mojej pani
doktor. Jak ona się nazywała? Acha, już wiem! Jordan. Takie nazwisko, jak
rzeka. Trudny poród pozostawił ślady i pani Jordan zaordynowała serię szpitalnych badań. Yeti odwiózł Oleńkę do Puław, pomimo otrzymania zwolnienia lekarskiego na opiekę nad dzieckiem. Wpadał do mnie przez ten
tydzień. Na chwilkę i nie codziennie. Nie przyjechał po mnie w dniu wypisu ze
szpitala. Powód – nie potrafiłam podać dokładnej godziny wyjścia. Wróciłam sama
autobusem linii 159. Po bolesnych badaniach. Dźwigając wszystkie, zgromadzone przez
ten tydzień, bambetle.
Nie powitał mnie radośnie…
Historia z dywanem, a właściwie z chodnikiem
dywanowym, do przedpokoju. W magazynie, u mnie w pracy, po zakończonej
inwentaryzacji, zostały dwa kawałki tegoż chodnika w zielonym kolorze,
dokładnie takim, jak dywan w pokoju. Kupiłam go ochoczo i zadzwoniłam do Adama,
żeby przyjechał i pomógł mi go przewieźć. Ciężki był ten chodnik cholerycznie.
- A wieź
sobie sama - odpowiedział mężczyzna
mojego życia – mnie ten chodnik do niczego nie jest potrzebny.
No i wiozłam. Na dwie raty. Po jednym zrolowanym
kawałku za każdym razem. W sumie jakieś dwanaście metrów bieżących, o szerokości stu dziesięciu centymetrów. Autobusem linii 159. Nie stać
mnie było na taksówkę.
Nawet nie zauważyłam, że Adaś stawał się Yetim.
Copyright Ewa Malarska
Stella Im Hultberg - Without a dream in my heart
(photo - www.pinterest.com)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz