Translate

środa, 14 maja 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (1) - Dzieciństwo


















JOANKA



Pierwsze wspomnienie? Sukieneczka. Przymarszczana od karczka, z malutkimi bufkami. O kolorze brzoskwini. Króciutka, ledwo przykrywająca pupę. Koc rozłożony na trawie, kogel-mogel, kawa i herbata w malutkich filiżankach wypijana z sąsiadami w ogrodzie, na kocu rozłożonym na trawie pod wielką jabłonią. Ile mogłam mieć wtedy lat? Jakieś cztery, może pięć. Co jeszcze?  Aha, prawda, sukienka mamy. Rozkloszowana, brązowa, z mankietami i kołnierzykiem w brązowo-zieloną kratkę. Wysokie, cienkie obcasiki pantofelków i zapach perfum. Mama była taka piękna. Najpiękniejsza na świecie.

Jeszcze jedno wspomnienie utkwiło mi w pamięci. Letni, ciepły wieczór. Czyste, posprzątane mieszkanie. Kuchnia. Siedzę na stole. Małe stópki opierają się bezpiecznie na udach mamy. Wyłuskane ręką mamy ziarna słonecznika wkładane do ust. Za oknem ogród pełen kwiatów. Cembrowana studnia tuż pod oknem. Wielka jabłoń. Krzaki malin i porzeczek. A na krzaczkach przywiązanych do drewnianych palików, pod zielonymi liśćmi wielkie, malinowe pomidory. Cisza, spokój. Ciepłe spojrzenie i uśmiech mamy. Bezpieczeństwo.

Nie miałam babci. Po niej dostałam imię. Tamta Ewa zginęła podczas hitlerowskiej okupacji. W pierwszych dniach Powstania, w rzezi warszawskiej Woli. Siostra mamy, moja chrzestna matka zastąpiła mi babcię. Weronika. Miała trzech synów. I kochała mnie tak, jak dziadkowie kochają wnuki. Ciocia miała stanowczy charakter. Jej mąż siedział „pod pantoflem” i nie wychylał się stamtąd. Kochał ją bezgranicznie. Miała takie ogromne, sięgające niemal do ziemi włosy, na co dzień upięte w olbrzymi węzeł w tyłu głowy. Pod jego ciężarem głowę nosiła majestatycznie, jak królowa w koronie. Kochały się te siostrzyczki bardzo. I kłóciły zawzięcie. Ale gniew trwał najdłużej jeden dzień. I już jedna biegła do drugiej, by wyściskać się. I łzy były wtedy w robocie - o, matko kochana! A wieczerze wigilijne i śniadania wielkanocne! Raz w domu jednej, raz w domu drugiej. Zjeżdżała się cała rodzina wesoła. W miarę upływu lat powiększająca się o nowo urodzonych członków.

Po wigilijnej kolacji całą rodziną szliśmy na Pasterkę. Miasteczko było niewielkie, wszyscy się znali. Uliczki zapełniały się tłumem ciągnącym do kościoła. Zabytkowego, stojącego na skarpie nad Wisłą. W kształcie rotundy. Wymieniano ukłony, składano sobie życzenia. Takie to były zwyczaje. W tym kościele wzięłam ślub z Adamem.


                                                                                                       wrzesień, 2010
Qurcze, nie napisałam, że noszę imiona dwóch moich babek. Ewa – po kądzieli i Joanna – po mieczu. Ewa Joanna. Do spotkania Adama byłam Joasią. Tak sobie życzył miecz, czyli mój tata. Mężczyzna mojego życia uznał, że Joasia nie pasuje do mnie.I tak zostałam Ewą. 


Lato. Wakacje. Spanie do późnych godzin.
-  Joanka, wstawaj – mama ściągała ze mnie kołdrę – bój się Boga, już dziesiąta!
- Jeszcze chwileczkę – marudziłam – pięć minut, mama, proszę.
- A jak powiem, że jajecznica – kusiła – na stole stygnie i bułeczki świeże i sałatka z malinowych, z cebulką gotowa, to wstaniesz?
W jednej chwili wyskakiwałam z łóżka i w koszulinie zasiadałam do stołu. Błyskawicznie pałaszowałam i już mnie nie było. Do Wisły było kilka kroków. Plaża, przejrzysta woda, ławice małych i większych rybek ocierały się o łydki, gdy chłopcy łowili je na wędki lub „na podrywkę”. 
Mistrzem w połowach był Jędrzej, mój siostrzeniec.  Przyjeżdżał na wakacje do babci z tej swojej Warszawy. Był starszy ode mnie niemal o rok. 
Rybki były pyszne. Z młodymi ziemniakami posypanymi zielonym, pachnącym koperkiem oraz zsiadłym mlekiem na obiad. 
Stara jabłonka w ogrodzie wciąż rodziła małe, z czerwonymi paseczkami na kremowej skórce, jabłuszka. Krzaki maliny i porzeczek. Kwiaty pachniały mocno. Skrzypiał kołowrót przy wyciąganiu ze studni wiadra z zimną, czystą wodą.

Do lasu był może kilometr. Całą gromadą chodziliśmy tam wczesnym rankiem na grzybobranie lub z dzbankami na jagody. Na jednej z takich wypraw pierwszy raz pocałował mnie chłopak. Nosy nam przeszkadzały i pocałunek był taki bardziej nieudany, raczej w brodę niż w usta. Mój Boże, miałam wtedy czternaście lat, teraz jakoś wcześniej to wszystko dzieje się. Nie to, żebym miała za złe albo była zgorszona. Ot, po prostu stwierdziłam fakt. Każde pokolenie ma własny rytm. I własny czas.


 wrzesień, 2010
Najmilsze mi były jednak wyprawy na grzyby z tatą. Ile mogłam mieć wtedy lat? Pierwszy raz zabrał mnie ze sobą na grzybobranie, gdy byłam chyba sześcio- lub siedmiolatką. To on mnie nauczył, jak stąpać ostrożnie po leśnym runie, na jakim terenie rosną grzyby, wybierał odpowiedniej długości i grubości gałązkę leszczyny, którą ostrożnie zdejmowałam liście z miejsca wyglądającego, jakby kryło grzyba. Wstawaliśmy o świtaniu, mama szykowała kanapki i herbatę w butelce. Brodziliśmy w mokrej od rosy trawie. Szeleściły pierwsze jesienne liście. Czasami szliśmy wąziutką ścieżką, ja dreptałam za tatą i nagle on odwracał się, mówiąc - teraz ty mnie poprowadzisz, tylko nie idź za szybko. Dziwnym trafem, zawsze po kilku krokach znajdowałam grzyba. Od razu go czyściliśmy i znikał w zielonej, z grubego płótna torbie na długim pasku. Tat nosił ją na ramieniu. Grzybowa torba.




Chłopak miał na imię Andrzej i był najgorszym uczniem w szkole. Łobuzował. A ja najlepszą uczennicą. I bardzo grzeczną dziewczynką. Tak zaczęła się moja pierwsza, niewinna, szkolna miłość. To od niego usłyszałam pierwszy raz te dwa magiczne słowa. Kocham cię. Ba! Kiedyś pobił się o mnie z takim jednym chłopakiem. Jak on miał na imię? Chyba Włodek. Wymykałam się wieczorami - w lecie obowiązywał nakaz bycia w domu przed dziesiątą wieczorem, zimą przed ósmą - mówiąc, że biegnę do koleżanki, na chwilę, po coś tam. Andrzej już czekał  i całowaliśmy się ukryci za krzakiem dzikiego bzu. Aż wypatrzył nas sąsiad staruszek i doniósł rodzicom. Co to się działo! O, matko kochana! Jakby, co najmniej, złapano nas na gorącym uczynku. Zapewne wynikało to z doświadczeń taty i mamy. Tych młodzieńczych, zakończonych przyspieszonym ślubem.





wrzesień, 2010
Ale to już było w czasach licealnych. Musiałam się dużo uczyć. Miałam dla niego coraz mniej czasu.    I to on pierwszy dał mi poczuć jak boli zdrada. Nie pozwalałam na poufałości. No i znalazł taką, która nie była taka nieprzystępna. Nawet ożenił się z nią kilka lat później. Z tego, co się dowiedziałam niedawno od jego kuzynki podczas odwiedzin u przyjaciółki od piaskownicy jeszcze, nie był szczęśliwy w tym małżeństwie.

 


Co jeszcze zapamiętałam z dzieciństwa? Pogrzeby partyjnych przedstawicieli władz. Odbywały się o zmierzchu. Z pochodniami. Przy dźwiękach marszu w wykonaniu strażackiej orkiestry. I zgaszonym świetle w domu. Mogłam dokładnie sobie obejrzeć te procesje pogrzebowe z okna naszego domu, położonego naprzeciwko alei wiodącej na cmentarz. Ponure to było i budziło strach.
  

Zimą szaleliśmy na sankach w pobliskim lesie. Trzy trasy zjazdowe, nazywane przez nas Małą Górą, Stromą Góra i Krętą Górą. Zjeżdżaliśmy indywidualnie lub wiązaliśmy sanki w tzw. pociąg. Cud, że nie pozabijaliśmy się o drzewa, szczególnie na tej Krętej. O zmroku.  


wrzesień, 2010
Niedawno odszukałam te trzy Góry. Kręta zarosła krzewami. Mała była prawie płaska. A Duża była jakaś taka mała. I już nikt tam nie jeździ na sankach ani na nartach. 

 
Chłopcy jeździli na przypinanych do butów łyżwach, po zamarzniętej Wiśle. Tak długo prosiłam Jędrka i Ludwika, syna ciotki Leokadii, o nauczenie trudnej sztuki łyżwiarskiej, że przypięli mi te łyżwy, postawili na lodzie i pojechali sobie. A ja stałam w coraz większym rozkroku, aż nogi rozjechały mi się zupełnie, klapnęłam na pupę i przesiedziałam na lodzie ponad dwie godziny. Każda próba powstania kończyła się klęską. W rezultacie złapałam zapalenie oskrzeli. A chłopcy porządne bęcki.
Ze strachu przed tymi bęckami, Ludwik uciekał przed swoją rodzicielką, gdzie pieprz rośnie, w zamarzającym ubraniu, po uprzedniej nie zaplanowanej kąpieli w Wiśle. A było to tak.


Jędrek i Ludwik jeździli po wiślanym lodzie, oddalając się coraz bardziej od wysokiej skarpy wiślanej, z której ja z kolei zjeżdżałam na moich ślicznych saneczkach od Bogusia. Z okna domu patrzyła na nas czujnym okiem ciocia Weronika, trzymając na ręku becik z malutkim braciszkiem Ludwika, Piotrkiem. W pewnym momencie obaj kuzyni zniknęli pod lodem. Narobiłam wrzasku. Ciocia Weronika zostawiła na parapecie okna becik z niemowlęciem i w kapciach, bez palta, okryta płaszczem tych swoich ogromnych włosów, runęła na ratunek. Po stromych krętych schodach w dodatku. Gdy pojawiła się na skarpie, Jędrek i Ludwik wydobyli się już na powierzchnię i zwiewali świńskich truchtem, aż śnieg kurzył się za nimi. Co prawda, biegli coraz wolniej, bo ubrania zaczynały momentalnie zamarzać na potężnym mrozie i ciotka ich ułowiła w końcu. Na początek zabrała ich do domu, zanurzyła w gorącej kąpieli, wysuszyła i wsadziła pod pierzynę, pojąc gorąca herbatą z malinami. Na koniec akcji ratunkowej dostali w ucho, potem zostali uściskani i wycałowani. 
A Weronika zebrała gromy od kolegi małżonka za Piotrka, zostawionego na parapecie.
- A daj spokój – wzruszyła ramionami – nawet się nie obudził.



Generalnie byłam chorowitym dzieckiem. Szkarlatynę, jako pięciolatka, przechorowałam w szpitalu, dzieląc łóżko na waleta z drugą dziewczynką. Miała na imię Iwonka i kopała mnie pod wspólną kołdrą. W szpitalu złapałam zakaźną żółtaczkę, ale mama kurowała mnie już w domu. Łóżeczko ustawiono w kuchni, bo tu była najcieplej. Całą noc mama podkładała węgiel do kuchni. W pokojach były piece kaflowe i zimą paliło się tam z okazji świąt i uroczystości rodzinnych. Prywatnie przychodziła do mnie pani doktor. Jak ona była piękna!! Wysoka brunetka o wielkich, przenikliwych oczach. I jak ciotka Weronika, miała taki ogromny węzeł włosów, upiętych nisko na karku. Pamiętam ją do dzisiaj. Nazywała się Olga Pakowska. Zaordynowała potwornie wielkie zastrzyki, które były tak bolesne, że paraliżowały mi nóżki. Codziennie przychodziła pielęgniarka, mama układała mnie na kolanach i trzymała mocno. Potem długo nosiła na rękach, przytulała, rozcierała te moje kończyny, aż zmęczona bólem i płaczem usypiałam. Pewnego dnia pielęgniarka przyszła jakoś wcześniej niż zazwyczaj, a mama w tym czasie na chwilkę wyskoczyła do pobliskiego sklepiku i jeszcze nie wróciła. W tym momencie przyszedł Boguś. Na śniadanie. Pracował w pobliskiej stoczni rzecznej, jako tokarz. Miał na sobie usmolony kombinezon. Powiedział, że poradzimy sobie. Usiadł ten kochany smoluszek na moim łóżeczku, na kolanach rozłożył kuchenną ściereczkę, położył mnie na niej, przytrzymał mocno a potem nosił i jak mama, przytulał, rozcierał nóżki aż przestałam płakać. Mama wpadła zdyszana i załamała na nasz widok białe dłonie. Przedstawiałam widok godny pożałowania. Buzia, rączki, nóżki, piżamka były czarne od smaru z kombinezonu Bogusia. Z trudnością odczepiła mnie od szyi mojego braciszka, tak się w niego wtuliłam. A brudna ściereczka leżała podeptana na podłodze. O pościeli nie wspomnę nawet. Kochałam i kocham Bogusia bardzo, bardzo. Pierwszy mężczyzna, który powiedział, że jestem śliczna. Kilka minut po moim przyjściu na świat. Bo Jerzy stwierdził, żem obrzydliwa. Rzecz gustu, prawda?
 
Copyright Ewa Malarska

Photo 1
Waldemar Tłuczek  -  SZCZĘŚLIWE DZIECIŃSTWO
(www.touchofart.pl)

Photo 2/Marta Lipowska - MIEJSCE ZIELONE
Photo 3/Roma Kochanowski - DZIKI BEZ
(tadeoart.pl)

Photo4 - UPADEK NA SANKACH
(allegro.pl)

Photo 3 - DUŻE LODOWISKO
(blogiceo.ng.pl)


cdn


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz