Translate

wtorek, 13 maja 2014

KARTKI PAMIĘTANIA (2) - Ewa z Gołębiewskich






Okruchy pamięci mojej mamy. Katarzyny. Żal mi, że tak szybko wyszłam z domu i tak rzadko spotykałyśmy się, mieszkając w różnych miastach. A i wtedy codzienność i bieg życia nie pozwalały na pytania o przeszłość. Pamięć zachowała rzucane słowa – masz włosy grube i czarne po babci Ewie, poruszasz się jak ona i spojrzenie masz po niej. To, że nagle potykam się bez powodu i przewracam jak kłoda – to też po niej. Wiotkość więzadeł w kostce prawej nogi. Moja wnuczka też to ostatnie ma. Dziedziczenie – wnuczki po babciach. Moja siostra Alicja tez odziedziczyła to przewracanie się bez powodu. Pamiętam jej opowieść o tym, jak podczas drugiej wojny, we wrześniu 1939 roku – mieszkali wtedy w Puławach – w chwili wejścia wojsk niemieckich, cała rodzina uciekła do lasu. Dom stał na krańcu miasta. Zaraz za nim ciągnęły się pola pobliskiej wsi i las Mama, tata i trzej moi bracia ukryli się już w leśnej gęstwinie. Tylko babcia Ewa i dwunastoletnia wówczas Alicja biegły, potykając się, przez pola. W zasadzie potykały się częściej niż biegły. Raz jedna, raz druga leżała w bruzdach. Wszystko przez te geny. W każdym bądź razie do lasu dobiegły.


  
wrzesień, 1984 
Najwięcej dowiedziałam się o babci Ewie i dziadku od mojej mamy Katarzyny. Umierała na raka i ostatnie dwa miesiące swojego życia spędziła u mnie, w naszym mieszkaniu. Opowiadała wówczas o niej i o sobie podczas długich godzin spędzanych przy jej łóżku, w pokoiku Oli. Nigdy nie poznałam babci Ewy. Przyszłam na świat, gdy jej już nie było. Nie wiem jak miał na imię mój dziadek. Jego trzy córki niechętnie, a właściwie nigdy nie mówiły o nim. Nie zapisał się w ich pamięci dobrze. Wręcz przeciwnie.



A oto moja babcia Ewa w opowieści jej córki, a mojej mamy Katarzyny.




-  Urodziłam się na Ukrainie w pierwszej dekadzie dwudziestego wieku, to wiesz, córciu – zaczęła opowieść moja mama – mama pochodziła z Gołębiewskich, nie wiem ile w tym prawdy, ale Gołębiewscy to ponoć polska szlachta. Zaściankowa chyba  -  filuternie błysnęły ciemne oczy - ale papierów na to nie ma.

-  Jak nazywało się miasto?  -  zapytałam.
-  Nie wiem. Nie pamiętam - zaduma w głosie.
-  Może pamiętasz jakiś szczegół – dociekałam.
-  A wiesz, pamiętam, że w upalne dni kąpałyśmy się, my dzieci pod opieką niani i dziewczyny do wszystkiego, w takiej szerokiej rzece -  ożywiła się trochę - daj mi pić, proszę.

Upiła łyk herbaty, przymknęła oczy. Wychudzone dłonie spoczywały bezwładnie na kołdrze. Poczekałam chwilę, podniosłam się i na palcach chciałam wyjść z pokoju. Niech się prześpi. Jest taka słaba. A ta rzeka? Kilka takich jest na Ukrainie. Nie będę jej męczyć. Miała wtedy zaledwie kilka lat. Osiem – jak dziś Olga-nie-Oleńka.
-  Wracaj, nie chcesz usłyszeć jak to było? – od progu zwrócił mnie jej głos.
Usiadłam w niskim foteliku i słuchałam dalej.




-  Ewa, panna z białego dworku, zakochała się i wyszła wbrew woli rodziców za mąż za Ukraińca o nazwisku Kalinko. Zapewnił jej dostatnie życie. Był właścicielem kilku renomowanych warsztatów szewskich, w których zatrudniał licznych pracowników. Pantofle zawsze robione były na zamówienie. Stali klienci. Mama była panią domu, miała służbę i guwernantki dla dzieci. Pięknie haftowała, znała się na wykwintnej kuchni, sztuce prowadzenia domu, rachunkach i doskonale gotowała. Jak wyglądali? Ojciec utrwalił mi się w pamięci, jako wysoki mężczyzna z wąsami i łysą głową, elegancki, pachnący dobrą wodą i tytoniem. Ona, brunetka o włosach zebranych w ciężki węzeł w tyle głowy i wielkich czarnych oczach. Piękne ręce o długich palcach z licznymi pierścionkami. Kolczyki w uszach. Takie kolczyki nosiłyśmy tez my, jej córki. Poruszała się tak, jakby na głowie nosiła ciężką koronę. Prościutkie plecy, stromy biust. Nigdy nie podnosiła głosu. Dystans, który mógł być poczytany za wyniosłość. I szelest długich sukni. Nie używała kosmetyków, poza pudrem i perfumami przy wyjściach z ojcem. Albo wtedy, gdy przyjmowali gości.
Mieszkaliśmy w dużym, białym domu z gankiem, może to była weranda, w ogrodzie pełnym zieleni, gdzie w ciepłe letnie dni bawiły się młodsze dzieci z niańką. Weronika i Józef. Jadwiga i ja pobierałyśmy już nauki pod czujnym okiem guwernantki. W krótkich odstępach czasu urodziła tę naszą czwórkę…

Umilkła na chwilę. Przymknęła oczy.
Panstwo Kelena – powiedziała nagle, uśmiechając się.
-  To znaczy? – zapytałam, trochę zaniepokojona.
-  Niania-Ukrainka uważała mnie za piękność i zwracała się do mnie w taki śmieszny sposób – uśmiechnęła się znowu.


-  Ten piękny świat skończył się nagle. Przed gankiem naszego domu zaczęli pojawiać się na zmianę, piękni oficerowie na koniach, lub szarzy ludzie w takich spiczastych czapkach z czerwoną gwiazdą. Jedni i drudzy strasznie głośno krzyczeli. Biali i czerwoni. Taką nazwę słyszałam wielokrotnie. Zniknęła gdzieś służba. Ostatnia odeszła niania. Płacząc, ucałowała nas – dzieci. Pokłoniła się nisko rodzicom. Mama popłakując zaszywała coś w obrębkach spódnic i sukien. Ojciec znikał i wracał. Miał zmarszczone czoło. Unikał pytającego spojrzenia żony. Aż pewnego dnia zobaczyłam, jak przytulał mamę, a ona powiedziała „dziękuję”. Chciała pocałować go w rękę, ale nie pozwolił. Przygarnął ją do siebie i powiedział – wyjeżdżamy. Bierz tylko niezbędne rzeczy – dodał. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, o co chodzi. Potem wiedziałam. Był Ukraińcem z żoną Polką. Musiał dokonać wyboru. I wybrał rodzinę. Znaleźliśmy się na jakiejś stacji kolejowej. Tłum ludzi. Płaczące kobiety i dzieci. Bieżeńcy. Wagony. Rewizja. Rozprute walizki i tobołki. Wyszarpane z obrębień spódnic złoto i biżuteria. Nie czekali na wypięcie kolczyków. Wyszarpali nam je. Krew pociekła mi po szyi.


-  Popatrz – uniosła włosy - widzisz?
Rzeczywiście, płatek ucha miał takie duże zgrubienie i dziurkę po kolczyku. Nigdy nie zwróciłam na to uwagi.
-  Mamo, może odpoczniesz? Zrobię kolację.
-  Dobrze, córciu.
Do dalszych opowieści wróciłyśmy nazajutrz. Po śniadaniu.


-  Augustów. Małe, zapyziałe miasteczko. Spędziliśmy tam chyba kilka miesięcy. Bez majątku, właściwie bez środków do życia. Ojciec znikał na długie godziny. Czasami nie wracał na noc. Przynosił jakieś nędzne jedzenie i trochę pieniędzy. Zaczął podnosić głos na nas i mamę. Byliśmy głodni i zmarznięci. Tak to pamiętam. Jak ciemną, zimną noc. A potem gdzieś znowu jechaliśmy. Długo. I tak wylądowaliśmy w Puławach. To też wtedy było małe, zapyziałe miasteczko. W połowie zamieszkałe przez Żydów....


-  Mamo - przerwałam jej - jesteś antysemitką?

-  Ależ skąd - zaprzeczyła - mówię o Żydach, bo czasami bywało tak, że tylko dzięki życzliwości jednej z nich, sklepikarki Hany, miałam czym nakarmić moją czwórkę. Z twoim ojcem – piątkę. Ale to było później...
-  Chyba szóstkę – przypomniałam jej - zapomniałaś o sobie.
- Jakoś dawałam sobie radę – wykręciła się od odpowiedzi.
-  Zrobimy przerwę? – zapytałam.
- Nie, moja sikoreczko - pogłaskała mnie po ręce - mogę opowiadać.


-  Zamieszkaliśmy w małym, drewnianym domku przy uliczce, nad którą wznosiła się skarpa. Starostwo mieściło się w pięknym budynku z czerwonej cegły, naprzeciwko wejścia do parku. W pobliżu były poletka Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa. Ojciec mieszkał z nami bardzo krótko. Zaczął znikać na coraz dłużej. Aż zostawił nas na dobre. Wyjechał do Augustowa do kochanki. I nie wrócił.


-  Nie interesował się nami – broda nagle jej zadrżała, jak u małej dziewczynki – a mówił, że jestem jego najukochańszą, najpiękniejszą córeczką.
- Mamusiu, nie płacz -  płakałam razem z nią -  zaszkodzisz sobie.
-  Już dobrze, dobrze – westchnęła i zmarszczyła brwi – to było tak dawno…


-  Mama została z czwórką dzieci, bez pieniędzy. Zaczęła pracować. Gotowała, prała i sprzątała u obcych ludzi. Na nas trzech spoczęło dbanie o dom. Dokładnie na mnie. Silnej i zaradnej dziesięciolatce. Najstarsza dwunastoletnia Jadwiga była wątła. Często chorowała. Weronika, młodsza ode mnie o dwa lata, była jeszcze za mała. A co dopiero mówić o Ziutku. Miał dopiero siedem lat. Poszedł do szkoły. I on jedyny tę szkołę skończył. My, dziewczyny, nie ukończyłyśmy nawet podstawówki. Też pracowałyśmy. Ja zarabiałam najwięcej. Tak minęło kilka lat. Mama zaczęła chorować na serce. Musiała zwolnić tempo. Do domu, gdzie służyła, przyjeżdżali letnicy z Warszawy. Zachwyceni jedzeniem przygotowywanym przez naszą mamę, zaproponowali jej pracę u siebie, w Warszawie. Polegała ona na nauczeniu, a potem już tylko nadzorowaniu służby w ich domu. Oznaczało to o wiele większe pieniądze. I nieobecność w domu. Postawiła warunek – co pół roku, na miesiąc będzie mogła pojechać do dzieci. Myślę, że nowi pracodawcy musieli zachwycić się nie tylko smakiem jej potraw, ale i nią samą również. Bo to w dalszym ciągu była Ewa z „tych” Gołębiewskich. Zgodzili się. Ja już byłam mężatką. Jadwiga była dorosła. Wyszła za mąż za cukiernika i mieszkała w Warszawie. Weronika, mała kuchareczka, pracowała dorywczo w Warszawie. Pomagała mamie. Miała dopiero dwanaście lat, a już stała na stołeczku przy kuchni i mieszała w garnkach wielką łychą. Ziutek skończył terminowanie w zawodzie ślusarza.  Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej mama już była z nami w Puławach. Lekarz, zaprzyjaźniony z warszawskim domem, podreperował jej chore serce lekarstwami. Rozruszników wtedy nie znano. Zapraszano ją do Warszawy z okazji większych uroczystości, a potem w charakterze gościa. Tak stało się i wtedy, podczas hitlerowskiej okupacji. Pojechała do Warszawy w odwiedziny do byłych pracodawców. Tego sierpniowego dnia 1944 roku odwiedziła znajomą z dawnych lat, mieszkającą na Woli. I już nie wróciła. Mieszkańców wyrzucono z mieszkań, rozstrzelano na podwórku, zrzucono ciała pomordowanych na jeden stos, oblano benzyną i podpalono. Cudem ocalały młody chłopak powiedział mi, że widział jak moja mama upadła na ziemię, zanim padły strzały. Atak serca? A może tylko zemdlała i spalono ją żywcem? Nie wiem tego do dzisiaj. Prochy pomordowanych spoczęły po wyzwoleniu na wolskim cmentarzu. Pierwszego listopada zapalałam zawsze lampkę na siódmym grobie od alejki prowadzącej na cmentarz.


-  Właśnie, powiedz mamo,  dlaczego siódmy grób?  -  zapytałam.
- Tam jest nazwisko tej znajomej – westchnęła – zapalasz na nim lampkę, prawda?
-  Tak mamo, z Olą i Adamem – potwierdziłam.
-  To dobrze. Dobre z ciebie dziecko. Mam nadzieję, że dzieci Oleńki nie zapomną o grobie prapraprababci Ewy.
-  Przyrzekam, babciu – w uchylonych drzwiach stała Oleńka.
Nie słyszałyśmy, kiedy wróciła ze szkoły.

Przez te dwa miesiące mama snuła opowieści nie tylko o Ewie.
O sobie również.



Copyright Ewa Malarska




Photo1
Teodor Axentowicz - PORTRET KOBIETY
(www.soho-art.com)

Photo2
Dorota Śliwa - DWOREK
(dorotasliwa.pl)





1 komentarz:

  1. Ciekawa opowieść, przy niektórych fragmentach miałem gęsią skórkę;(

    OdpowiedzUsuń