Translate

wtorek, 13 maja 2014

KARTKI PAMIĘTANIA (5) - Piękna Katarzyna








Potem przyszło wyzwolenie. Tata miał stałą pracę i chociaż panowała bieda, jak to po tamtej wojnie, zaczęło się dziać lepiej w ich małżeństwie. Finansowo. Bo Piotr nie zmienił się. Na światło dzienne wyszło też przedwojenne zaangażowanie się Piotra i jego członkostwo w Polskiej Partii Robotniczej. Był ideowcem. Bez namysłu wstąpił też do PZPR. Jednak jego członkostwo nie trwało to długo. Dopatrzył się jakichś szwindli kierownictwa firmy, w której pracował. Lojalnie uprzedził dyrektora, że powiadomi o tym POP przedsiębiorstwa, co też uczynił. Nic się nie zmieniło jednak. No i ten ideowiec ściągnął na kark dyrekcji kontrolę partyjną wyższego szczebla. Nie stwierdziła żadnych uchybień i pojechała sobie. Ta kontrola, znaczy. A Piotr został wezwany na rozmowę do Komitetu Powiatowego PZPR. Za biurkiem siedział młody człowiek o surowym wyrazie twarzy. Nie poprosił o zajęcie krzesła i Piotr musiał stać przed tym młokosem. Wysłuchał całej perory o niewłaściwości swego zachowania. I zrobił rzecz niedopuszczalną.
- Ty gnojku – powiedział spokojnie – ty mnie pouczasz? Moje portki są bardziej partyjne od ciebie.

Wyjął legitymację i rzucił ją na biurko. Odwrócił się na pięcie i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Tak skończyła się więź z partią. Nie wiadomo, co stałoby się z nim, bo ten fakt miał miejsce przez pięćdziesiątym szósty rokiem, gdyby nie wysoko postawieni, partyjni wciąż koledzy z tamtych przedwojennych lat. Mój tata Piotr został skazany na zapomnienie. W tej samej firmie został kierownikiem działu transportu, mającego bazę z daleka od dyrekcji firmy. Na obrzeżach miasta. W drewnianym baraku kantorek. Jedynym źródłem ciepła w zimie była tak zwana koza na węgiel. W lecie upał. Wokół złoża piasku i rozwożące go ciężarówki. Do pracy dojeżdżał kilka kilometrów na rowerze. I wciąż wierzył w słuszność idei. Tylko ludzie to wypaczyli, twierdził.

Pozostała w nim zapiekła gorycz. I gdy pewnego wieczoru wróciłam ze zbiórki harcerskiej z czerwoną chustą na szyi, dostał takiego ataku furii, że szkoda gadać. Dwa razy byłam na takiej zbiórce. Pierwszy i ostatni. Jednocześnie.

Mama zbudowała mu taki autorytet wśród dzieci, że wystarczyło – powiem ojcu – a strach nas paraliżował. A on nigdy żadnego z nas nie uderzył. Tylko patrzył tymi swoimi chmurnymi oczami, które w takich chwilach zmieniały się w dwa niebieskie kawałki lodu. Mówił krótko. I to wystarczyło. Chociaż... nie! Raz w życiu sprał porządnie Stefana. Mój najstarszy brat zniknął nagle z domu. Uciekł. Swoimi kanałami tata go odnalazł. W Szczecinie. Stefanek wstąpił sobie do milicji. Uczyć mu się nie chciało. Został przywieziony do domu. Mama ucieszyła się ogromnie, wyściskała synka, podała obiadek. Wieczorem pobiegła do Weroniki, żeby jej wszystko opowiedzieć. Po powrocie zastała ją dziwna cisza. Piotr czytał gazetę. Stefan leżał, nakryty z głową pod kocykiem.
- Co się tutaj stało? – spytała zaniepokojona.
Piotr nie zareagował. Stefan położył palce na ustach w geście milczenia. Następnego dnia, gdy Piotr poszedł do pracy, pokazał sine pręgi na całym ciele.
-  Co to jest – serce ścisnęło się jej przerażeniem – kto ci to zrobił?
-  Nic się nie stało – uspokajał ją syn – tata mi dołożył kablem od żelazka, powiedział, żebym zapamiętał sobie – mam skończyć szkołę a jak będę pełnoletni mogę wybrać swoją drogę. Tylko nie milicja!
Nigdy nie wrócili do tego tematu. Stefan skończył szkołę.
Jedynym dzieckiem, które ośmieliło się mieć własne zdanie, różne od opinii rodziców, byłam ja. Według mamy – pyskowałam. Matko kochana! Takie to było tam pyskowanie, jak teraz normalne rozmowy w normalnej rodzinie między rodzicami a dziećmi. Bez podniesionego głosu i trzaskania drzwiami.
- Katarzyno – powiedział raz po takiej wymianie zdań ze mną mój tata – jeśli jeszcze raz mała tak się zachowa, to każ jej wyjść, bo nie ręczę za siebie.
- Piotrusiu – zatrwożyła się mama – chyba jej nie uderzysz, jesteś taki duży, masz duże dłonie a ona taka drobniutka, krzywdę jej zrobisz.
Tata nic nie odpowiedział, tylko popatrzył znad okularów i wrócił do czytania gazety. Następnego dnia poprosił mamę, żeby kupiła półtora metra aksamitki.
- W jakim kolorze – zapytała machinalnie mama, zajęta porządkami w szafie – Piotruś, po co ci aksamitka?!
-  No wiesz – uśmiechnął się w odpowiedzi – muszę mieć tę aksamitkę pod ręka, gdyby mała znowu zaczęła pyskować. Aksamitką nie zrobię jej krzywdy, a walnę.
Cały mój tata. Cały on. Tak wcześnie odszedł. Urodziłam się za późno.



Mama kochała go przez całe życie. Nie za coś. Pomimo. Opiekowała się nim w ostatnich latach, gdy umierał na nie leczoną – nie chciał pójść do lekarza, zrobił to w chwili, gdy było za późno – cukrzycę. I tak strasznie rozpaczała po jego śmierci. Wychudła i sczerniała Całe godziny spędzała przy jego grobie. Ciotka Weronika zabierała ją stamtąd zziębniętą do siebie. Baliśmy się o nią bardzo. Ale wyszła z tego.

Wspomniałam już, jak umierała u nas w domu moja mama. Przez dwa miesiące.  Pamiętam, jak błagała mnie o następny i następny zastrzyk z dolarganu. A ja, zgodnie z zaleceniem lekarza, przestrzegając odstępu tych cholernych czterech godzin między iniekcjami, nie robiłam tego.
Przez pierwszy miesiąc nie było tak najgorzej. Poprosiłam o bezpłatny urlop i cały czas, poza zwykłymi, codziennymi czynności, mogłam poświęcić jej. Moje starsze rodzeństwo, trzej bracia i siostra robiło składkę pieniężną, odpowiadającą moim zarobkom. Opierając się o mnie lub o Yetiego, gdy już wrócił z pracy, siadała z nami do stołu, chodziła na spacery po mieszkaniu. Idę na Kopiec Kościuszki, mówiła uśmiechając się. Lubiła mojego męża. Z wzajemnością. Ten jego urok działał nawet na teściową. Akurat w tym przypadku sprawiało mi to ogromną radość.
Pierwsza połowa osiemdziesiątych lat. Wszystko zdobywało się z trudem. Któregoś wieczoru mama szepnęła cichutko, że ma ochotę na kieliszek czerwonego wina i kruche ciasteczko z makiem. I to Yeti właśnie zdobył dla niej to wino i te ciasteczka z makiem. Mama jadła jak ptaszek. Gotowałam jej buliony na białym mięsie. Porcje mniejsze niż dla niemowlaka. Po pięć, sześć razy dziennie. Myłam, czesałam, przebierałam, pielęgniarka z pobliskiej przychodni pokazała mi, jak robi się zastrzyki. Ten czas pamiętam, jak przez mgłę. Musiałam ukryć mój ból i rozpacz. Żeby ona widziała mnie uśmiechniętą. Podtrzymać w niej wiarę, że to komplikacje pooperacyjne. Że minie. Jeszcze trochę. Nie wiem, czy w to wierzyła. Może ona też udawała, żeby nie sprawić mi bólu. Już nie dowiem się. Dzisiaj nie wiem, skąd brałam tyle siły.

Ostatnie dwa tygodnie życia moja mama spędziła w szpitalu. Taka była jej decyzja. A jak ona podjęła jakąś decyzję, nie było odwołania. W którymś z filmów dwaj faceci rozmawiali na  temat swoich ojców. Jeden z nich powiedział - wiesz, jak mój staruszek mówi do mnie – skacz – to ja nie pytam, jak wysoko i dlaczego – tylko skaczę.
Wracam do mamy. Dyżurowałyśmy przy niej w tym szpitalu na zmianę z moją siostrą Alicją. Z początku zmieniając się, co dwanaście godzin a potem, co osiem. Do pokoju mamy wstawiono nam wygodny fotel. A i tak o drzemce nie było mowy. Przynajmniej ja nie spałam. Mama bez przerwy w tej swojej malignie z kimś rozmawiała, usiłowała wstać. Czas spędzony z nią w domu wysublimował mnie i mimo coraz mniejszego kontaktu, wiedziałam dokładnie, kiedy następuje atak bólu, kiedy chce coś przekazać, powiedzieć mi. Zaskakiwało mnie za każdym razem, jak trafnie zgadywałam jej myśli. Siedziałam na krzesełku bliziutko niej. Byłam już bardzo zmęczona. W szpitalu panowała cisza nocna. Chorzy spali. Światło z korytarza sączyło się do pokojów. Ręce mamy zaczęły poruszać się po kołdrze w okolicy brzucha a z twarzy, w zmarszczeniu brwi i grymasie usta, wyczytałam – pomóż, boli. Dolargan zastąpiła morfina. Pobiegłam po pielęgniarkę.
-  Pani Ewo – spojrzała na zegarek – jeszcze jakieś czterdzieści minut, nie mogę…
-  Błagam panią – złożyłam ręce błagalnym gestem – mama cierpi…
-  Ale… – usiłowała przekonywać

-  To naprawdę nie ma już znaczenia  - nie dałam jej dokończyć - pani wie…
-  Tak, wiem – machnęła ręką – idziemy, pół godziny nie robi już różnicy.
Po morfinie mama spała spokojnie. Pielęgniarka zaprosiła mnie na kawę. Zaczęłyśmy rozmawiać. I ta rozmowa zapadła mi w pamięć.
-  Proszę mi powiedzieć – powiedziała siostrzyczka, zdejmując czepek – kto był ostatnio najbliżej, najbardziej związany z pani mamą?
-  Ostatnie dwa miesiące opiekowałam się nią – powiedziałam - czyli chyba ja…
- Coś pani powiem – postawiła dwa kubki z kawą na stoliczku – pracuję w tym zawodzie już trzydzieści lat, napatrzyłam się trochę i widziałam już niejedno. Wzrusza mnie opieka pań. Nie tak często spotykam się z tym. Ale wiem też, że taka opieka przeszkadza, przepraszam za szczerość, umierającym…
-  W czym przeszkadza – przerwałam jej ze zdumieniem – przecież…
-  W odejściu – powiedziała szeptem i współczująco spojrzała mi w oczy – proszę, niech pani wyjedzie na dwa, trzy dni…
Nie mogłam wyjechać. Egoistycznie myślałam, że chcę być przy jej odejściu. Chcę być do ostatniej chwili. Trzymać ją za rękę. Położyć dłoń na jej twarzy i zamknąć powieki. Nie powiedziałam tego tej pielęgniarce. Wróciłam do mamy. Spała. Była taka malutka, drobniutka. Taka piękna w srebrze włosów, czerni brwi, bieli zębów w uchylonych bezkrwistych ustach. Moja mama. Moja śliczna mama. Rozpłakałam się bezradnie.
-  Córciu – ledwo słyszalny szept – nie płacz, nie można…
Spojrzałam na nią. Patrzyła przytomnie. I spytała, kiedy przyjedzie Bohdan. Ukochany syn i mój ukochany brat od tygodnia przebywał służbowo w Bułgarii. Musiał wyjechać.
-  Jutro, mamo – powiedziałam.
-  A ty – spytała – kiedy kończy się twój urlop?
- Trzydziestego listopada – szybko policzyłam w myślach – za cztery dni.
-  To dobrze – zamknęła oczy –  wracaj do domu.
Bohdan przyjechał wczesnym rankiem. Prosto z pociągu przyszedł do szpitala. Wyszłam z pokoju, zostawiając ich samych. Po kilku minutach wyszedł i oparł się o ścianę korytarza, chowając twarz w dłoniach. Ten dorosły mężczyzna płakał jak dziecko.
-  Ona umiera – szeptał – ona umiera, pożegnała się ze mną, wiesz? Nie wiedziałem, nie zdawałem sobie sprawy, miałem nadzieję…
-  Wiem, braciszku – nie wiedziałam, jak mu pomóc – cicho… idź do domu, ja zostanę.
Uspokoił się i poszedł. Patrzyłam za nim, jak idzie przygarbiony, z walizką w ręku. Postarzał się o lata świetlne. Zawsze był wrażliwy i rozumiejący. Empatyczny. Najbliższy mi z rodzeństwa.
Zajrzałam do mamy. Uniosła powieki i spojrzała na mnie.
- Jeszcze jesteś?– zapytała ze zniecierpliwieniem w głosie – jedź do domu, do Oleńki i Adama.

To były jej ostatnie, wypowiedziane przytomnie, słowa. Kontakt urwał się. Jakby czekała tylko na Bohdana. Po dwóch dniach zadzwoniła moja koleżanka z pracy. Powiedziała, żebym przyjechała na jeden dzień do pracy. Podpiszę listę obecności i mogę wracać do mamy. W innym przypadku przepadnie mi trzynasta pensja. Uzgodniłam z Zosią, żoną Bohdana, że zastąpi mnie w tych dyżurach przy mamie i pojechałam.


Mama umarła drugiego grudnia. W dniu, kiedy miałam do niej wrócić. Po jej odejściu już nic nie było takie samo. Zabrakło miejsca, gdzie mogłam ładować akumulator. Na dalsze życie. Mimo jej nieumiejętności okazywania uczuć, mimo chłodnego traktowania, stanowiła źródło ciepła. Dawała poczucie bezpieczeństwa. 




październik, 2010
O perypetiach taty z przewodnią siłą narodu, a które to perypetie działy się tuż przed moim przyjściem na świat, nie rozmawiało się w rodzinie. Dopiero mama opowiedziała mi o nich przed swoją śmiercią. We wrześniu 1984 roku.


 

Copyright Ewa Malarska




Photo 1
Renata Brzozowska - KAPELUSZ
(archiwumallegro.pl)

Photo 2
Halina Kulikowska - PORTRET MĘŻCZYZNY
(www.obrazy-olejne.pl)


Photo 3
Honorata Łukasik - PORTRET MĘŻCZYZNY
(www.obrazy.gag-film.com)

Photo 4
Dariusz Grajek - PORTRET
(www.kangoo.pl)

Photo 5
JESIENNE LIŚCIE
(www.art1.friko.pl)

cdn




2 komentarze: