Translate

środa, 21 maja 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (8) - Krok w dorosłość
















ADAŚ
MIESZKANIE
I CIĄŻA















-  Pani Ewo – ładna pani doktor patrzyła z troską – proszę się ubrać. Musimy porozmawiać.
Z rozmowy wynikało jedno. Powinnam jak najszybciej urodzić dziecko. Padła jakaś łacińska nazwa na określenie nieprawidłowości w mojej budowie, których dopatrzyła się lekarka.
-  Ale do tej pory – byłam zdziwiona – żaden lekarz mi tego nie powiedział. Co to znaczy?
-  To znaczy – tłumaczyła łagodnie pani doktor – że może mieć pani kłopoty z zajściem w ciążę. Proszę nie mieć takich przestraszonych oczu, tylko proszę brać się z mężem do pracy bez zabezpieczeń. Nie sądzę, żeby dało to wymierne efekty w najbliższej przyszłości, ale próbować trzeba. Jak się nie uda, postaram się pomóc. Będzie dobrze.

Wróciłam do domu. Adam już był. Właśnie parzył herbatę. Od progu zaczęłam mu opowiadać, czego się dowiedziałam. I pierwszy raz zobaczyłam, jakie złe potrafią być jego oczy. Te oczy, o których śpiewałam razem ze Skaldami …bo najbardziej w świecie kocham szary kolor twoich oczu… 
Uchyliłam się odruchowo, gdy rzucił we mnie trzymanym w ręku siteczkiem do zaparzenia herbaty.
- Teraz dziecko – krzyknął -  oszalałaś? Przede mną matura!
-  Aduś, mamy tylko próbować – rozpłakałam się.

Podbiegł i już za chwilę przytulał do siebie, szeptał – przepraszam, kocham cię Pikusiu, ta pani doktor jest głupia, chcesz dziecko, to będziemy je mieli. I zapomniałam o złości i tym rzuconym sitku. W środku nocy, po wielkim kochaniu obudził mnie narastający we mnie niepokój. Coś, czego nie umiałam określić i nazwać. Coś mi szeptało – uciekaj! E, tam, głupoty jakieś.  Przytuliłam się mocno do jego pleców i zasnęłam.

Po miesiącu okazało się, że jestem w ciąży. Pani doktor zwołała wszystkich obecnych kolegów i przy otwartych drzwiach do poczekalni, gdzie czekało na wizytę kilka pacjentek, obwieściła im tę radosną nowinę. Okazało się, że po poprzedniej wizycie zebrało się całe konsylium, jak pomóc. Omówili strategię działania, a tu ciąża. Po miesiącu od chwili odrzucenia zapór. Białe kitle były tak rozradowane, jakby to oni byli sprawcami. A kobitki siedzące w poczekalni cieszyły się razem z nimi. Jakby same były w tej ciąży.

Pierwszy trymestr, powiem bez ogródek, przerzygałam jak kot. Pora doby nie miała znaczenia.

W spółdzielni mieszkaniowej czekała niemiła niespodzianka. Pracowicie, od dnia ślubu przez sześć lat składaliśmy pieniądze na wymarzone, własne mieszkanie. Pod koniec ubiegłego roku została wywieszona lista szczęśliwców na następny rok.  Nasze nazwisko też tam się znalazło. Adam poszedł teraz, żeby się upewnić i okazało się, że nastąpił poślizg. O następny rok.






listopad, 2010

Pracowałam wtedy w firmie zajmującej się kolportażem prasy. Jak sobie przypomnę warunki lokalowe, to ciarki przechodzą mi po plecach. Przedwojenny budynek z czerwonej cegły, przy Wroniej. Brzmi dobrze. A tak naprawdę, to była stara hala fabryczne, zaadaptowana na potrzeby biura. W dodatku tylko jej część. Do pierwszego piętra. Krótko mówiąc, powojenna ruina, chociaż był to początek siedemdziesiątych lat. Na parterze jakieś magazyny. Drewniane, wąskie schody prowadzące do wąskiego korytarzyka bez okien na pierwszym piętrze. We wnęce, za zasłoną dwie umywalki. Na półpiętrze dwie kabinki toaletowe. Z tego korytarzyka drzwi do pokoików, na szczęście, z oknami. Wieszak w kącie. Betonowa podłoga pokryta szaroburym linoleum. Ścianki działowe z dykty. Pokoiki były tak małe, że z trudnością można było przecisnąć się między ścianami a ustawionymi pośrodku, złączonymi ze sobą biurkami. Nie wiem, co stanowiło dach tego budynku, ale w lecie lał się z sufitu taki żar, że stopy trzymałyśmy w miskach z zimną wodą. Za to w zimie, pracowałyśmy w pełnym rynsztunku. W narzuconych na ramiona paltach i z czapkami na głowach. Ciepło z symbolicznych kaloryferów było również symboliczne. 
Piętnaście kobitek. O, to trudna sprawa! Pracować z samymi kobietami. Szefowa też kobitka w dodatku. Ileż tam powstawało intryżek, grupek, podgrupek. Faworytek szefowej. Albo wręcz przeciwnie. Nie wspominam tego okresu najlepiej. A to, z niezrozumiałych do dzisiaj powodów, byłam w grupie faworyzowanych, innym razem wypadałam z łask. A pańskie oko konia tuczy przecież…  
Nie brałam udziału w tych rozgrywkach. Zaprzyjaźniłam się z Terenią. Byłyśmy najmłodsze. 

Koszmarna była również godzina rozpoczynania pracy. 6.45!!! Podróż z Józefowa trwała godzinę. Wliczając dojście tam i tu – ponad tę godzinę. Na marginesie - Adam pracował w Instytucie w Międzylesiu. Rozpoczynał o ósmej, kończył o piętnastej i podróż zajmowała mu pół godziny. I tak przez osiem lat. Z osiemnastomiesięczną przerwą na urlop macierzyński i wychowawczy. 
Nie mogłam zmienić pracy, chociaż o następną było wtedy łatwo. Powodem było podpisanie zobowiązania, że nie opuszczę mojej firmy przez pięć lat. Już wyjaśniam, o co chodzi. Wkład mieszkaniowy wynosił, pamiętam dokładnie, osiemnaście tysięcy. Firma udzielała pracownikom pożyczek na ten cel. Bezzwrotnych! Pod dwoma warunkami. Pracownik musiał posiadać na koncie spółdzielni mieszkaniowej1/3 wkładu. To jeden. Spełniałam. Drugi – podpisanie cyrografu na pięć lat pracy. I tak oddałam się w niewolę misek z zimną wodą w lecie, okutania w ciepłe ciuchy zimą, ponad godzinnych dojazdów. W jedną stronę.  To wszystko za podarowane dwanaście tysięcy złotych polskich. Dla jasności w kwestii finansów – moja pensja to 1200 w okresie próbnym. Odchodząc, osiągnęłam zawrotną sumę – 1500 zeteł. Minus podatek. Czynsz za mieszkanie – 800 zeteł. Pensja Yetiego? Chyba jakieś 1000. Minus podatek. Po odliczeniu opłat za czynsz, za obiady, za raty na meble, zostawało nam na tzw. życie niewiele. A jeszcze ciuchy, buty, przejazdy. Spotkania z przyjaciółmi. Kino, od czasu do czasu teatr. W rezultacie na śniadania i kolacje zostawało nam mniej więcej dziesięć złotych dziennie. Pamiętam jak nie wykupiłam obiadów – 250 złotych - żeby nabyć przecudnej urody czarną, koronkową koszulkę. Adaś nie miał o tym bladego pojęcia. O tej zamianie obiadów na koszulkę. Ale zakup podobał mu się bardzo-bardzo.

Po ceglanym budynku już dawno nie ma śladu. Po koszulce również :)


Zmieniałam potem pracę jeszcze czterokrotnie. Za każdym razem z wyższym uposażeniem. I coraz lepszymi warunkami lokalowymi. W jednej z nich poznałam Wojtka. Z przedostatniej uciekłam przed tym, co teraz nazywa się molestowaniem i jest karalne. Ostatnie dwadzieścia lat przepracowałam, jako sekretarka jednego z dyrektorów w dużej, bogatej firmie, zatrudniającej na terenie całego kraju olbrzymią rzeszę pracowników. Szefowie zmieniali się, ale każdy następny doceniał moją wiedzę i umiejętności. I nie rozstawał się ze mną. Po osiemdziesiątym dziewiątym roku, gdy firma przekształciła się, zgodnie z wymogami czasów, w spółkę, zostałam asystentką wiceprezesa. I musiałam opanować język angielski. Tak! I zrobiłam to! Mimo złośliwych komentarzyków Yetiego. Kontaktowy ten mój angielski, co prawda. Ale wystarczający na potrzeby funkcji.   
Firma zawsze dbała o swoich pracowników. Opieka socjalna przetrwała do dzisiaj. Nawet emeryci nie są pozostawieni samym sobie. Nisko oprocentowane pożyczki, zniżki opłat do  turnusów rehabilitacyjnych. Coroczne spotkania. 
I nieustanne zmiany na stanowiskach szefów po każdych wyborach do parlamentu. Jak w kalejdoskopie, regularnie, co cztery lata zmieniają się prezesi. A oni wymieniają personel niższego szczebla. Niekoniecznie są to fachowcy, w przeciwieństwie do starej kadry, która znała zagadnienia i profil firmy od podszewki…


Ostatni z szefów nie darzył mnie sympatią. I vice versa. W dodatku nie używał dezodorantów i pocił się całym sobą. 


O, matko kochana! Toż prawie normalne CV napisałam!


Wracam do Adasia, mieszkania i ciąży.
-  I co my teraz zrobimy – patrzył bezradnie – gdzie będziemy mieszkać, jak małe przyjdzie na świat? Przecież gospodarze nam powiedzieli, że z dzieckiem nie przedłużą umowy. Zresztą, popatrz, tu nie ma warunków…
-  Może u twoich rodziców – pocieszałam go – musimy zapytać.
Mama Adama z jego rodzeństwem i ojczymem mieszkali w domu z ogrodem. Siostra miała szesnaście lat. Brat jedenaście.
-  Gratuluję – powiedziała mama Adama – ale u nas nie ma przecież miejsca. No, chyba, że po porodzie, już na urlopie macierzyńskim będziesz paliła w kotłowni i gotowała dla wszystkich obiady. Inna sprawa, że nie wyobrażam sobie, żeby małe mówiło do nas dziadku i babciu. Szczególnie do ojca. Jest na to za młody.
Ojczym Adama był o kilka lat młodszy od swojej żony. Odnosiłam czasami wrażenie, że mama miała z tym jakiś problem. A przecież była to śliczna kobieta. Wyglądała tak młodo. Młodziej od swojego męża, który bardzo ją kochał. W ogóle byli dla siebie najważniejsi przez całe życie. Gdy mama umarła wiele lat potem, ojciec siedział zagubiony i bezradny przy jej trumnie i wszystkim mówił – spójrzcie, jaka ona jest ładna, prawda? A po pogrzebie ciężko rozchorował się. Przeżyli ze sobą prawie pięćdziesiąt lat.

Pierwsze, nieśmiałe kopnięcia rosnącego życia poczułam na pogrzebie taty. Byłam pochłonięta ciążą, dzieckiem i swoim szczęściem z Adamkiem i do głowy mi nie przyszło, że śmierć taty była początkiem końca tego szczęścia.

Będziesz przez niego płakała całe życie… tak kiedyś powiedział.

Odszedł i zabrał parasol.



Copyright Ewa Malarska

Anna Zavada - DRZEWKO SZCZĘŚCIA
(photo - www.trendymania.pl)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz