Translate

wtorek, 20 maja 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (7) - Przyjaciele
















JUSTYNA I JANUSZ
















Janusz wszedł do naszej paczki w czasie, gdy ja i Adaś byliśmy już małżeństwem. Justyna przywiozła go znad morza. Poznali się na plaży w Juracie. On wsiadł w pierwszy pociąg, który wjechał na stację we Wrocławiu i pojechał w nieznane, czyli do Juraty. Justyna już tam była na wakacjach. Pobrali się dwa lata później. Wynajęli pokój w kamienicy u naszego wspólnego kolegi. Jędrek pomógł im zrobić jakieś mebelki – to też umiał, kurcze.




 październik, 2010
Justyna to mądra kobita. Gdy my traciliśmy czas na zabawach, zawieraniu ślubów i tym podobnych głupotach, ona pilnie uczęszczała do Metodystów na angielski i na wykłady na  uczelnię. Gdy my pracowaliśmy w różnych biurach i instytucjach na urzędniczych, cienkich posadkach, ona wyjeżdżała służbowo za granicę. I to na zachód! Zawdzięczała to swojej wiedzy, znajomości angielskiego i rzetelności oraz pracowitości. Na pewno nie dzięki przynależności do przewodniej siły narodu.  Januszowie, pierwsi spośród naszej szóstki, stali się posiadaczami mieszkania i samochodu. 


W tym czasie już nie spotykali się z nami Jędrek i Jaga. Zaczęli mieć swoje kółko znajomych. Nasza ósemka przekształciła się w miarę dorastania w trzy zaprzyjaźnione małżeństwa.          



Wracam do Justyny i Janusza. On przystojny, bardzo podobny do Clinta Eastwooda. O takich kobietach, jak Justyna, mówi się – reprezentacyjna. Wysoka blondynka o wijących się włosach, dużych, zielonkawych oczach i pięknych ustach. Mankamenty figury kryła odpowiednim ubiorem. Tak naprawdę niewiele wiedziałam o ich małżeństwie. Obydwoje są skryci. Na określenie Janusza nasuwa się jedno słowo. Gładki. Nieprzemakalny. Dorobili się dwójki wspaniałych dzieciaków. Najpierw syn Karol. Potem córka Klaudia. Idealna para.



Jak naprawdę wyglądało ich małżeństwo, dowiedziałam się kilka lat temu. Justyna nie dzwoniła do mnie już kilka dni, co było dziwne. Moje telefony zbywała krótko. Pewnego ranka zadzwoniła do mnie i powiedziała. Janusz od kilku lat ma kochankę. Dokładnie od sześciu.

-  Nie siedź sama – powiedziałam – przyjeżdżaj do nas, pogadamy.

Przyjechała po południu. Yeti był w domu. No i opowiedziała nam, płacząc. Janusz zerwał z tamtą. A ona opowiedziała swojemu mężowi(!), jakiej krzywdy doznała od krzywoprzysięzcy Janusza,  który mówił, że kocha i obiecywał złote góry. Podsunęła mu nawet, niby przypadkiem, pamiętnik. I małżonek, w obronie czci ukochanej kobiety, zadzwonił do Justyny, umówił się z nią, wszystko opowiedział, ba! nawet dał do przeczytania fragmenty pamiętnika tej swojej cwaniary. Cholera ją wie, dlaczego to zrobiła. Z zemsty? A może liczyła na to, że Justyna wyrzuci go z domu i marnotrawny kochaś wróci skruszony? Czas był przedświąteczny. Dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Justyna opowiadała i płakała, ciśnienie skoczyło jej ponad 200, dostała mdłości. Ułożyliśmy ją w sypialni. Ja dzwoniłam po pogotowie. Yeti ocierał jej twarz z potu i miał dziwny wyraz twarzy. Nie umiałam tego określić - zmieszanie? Niepewność? Ale w tym momencie odezwał się kobiecy głosik pogotowia  i zapomniałam o mimice twarzy męża. Przyjechali, zrobili jej jakiś zastrzyk i pojechali. Około dziewiątej, jak już ciśnienie wróciło do normy, Yeti zadzwonił do Janusza i kazał mu przyjechać po żonę. Wyszli. Obydwoje milczący. Obcy. 


Bardzo zbliżyłyśmy się z Justyną. Razem ćwiczyłyśmy jogę i pamiętam, jak po zajęciach, podczas śniadania w małym barku usiłowałam ją przekonać, by Janusz poniósł konsekwencje swojego postępowania.

-  Justysiu – powiedziałam – powinniście rozstać się chociaż na trzy miesiące, przecież mówi, że zrobi wszystko, co mu każesz, niech się wyprowadzi i zobaczycie, lepiej wam razem, czy osobno…

-  Ale on nie ma gdzie mieszkać – popatrzyła ze zdziwieniem – i święta zaraz…

-  A co cię to obchodzi – pytałam gniewnie  -  i co się tak martwisz o niego, on o tobie myślał, martwił się przez te sześć lat?!

-  Ja już taka jestem – upierała się ona – nawet psa nie wyrzuciłabym z domu...

-  No, kurcze -  czułam jak złość mnie bierze – a co złego pies ci zrobił?!

Na nic zdały się wszystkie rozmowy, na nic przekonywanie, że środkami miejskiej komunikacji też można się poruszać, że jest niezależna finansowo, że ma dobre dzieci. I tak dalej i tak dalej. Święta spędzili razem, Janusz nie wyprowadził się. Nic się nie zmieniło. Nawet teraz, jak to piszę, to krew mnie zalewa, ale cóż, każdy ma prawo do swoich wyborów. Klaudia umówiła ją w końcu na wizytę do psychologa od uzależnień. Mądre te nasze córeczki.  Wizyty pomogły Justynie wrócić do jakiej takiej równowagi. Bo na Janusza nie miała co liczyć. Był, jak



Pewnego razu Justyna zwierzyła mi się ze swojej wielkiej tajemnicy.

-  A mogłam odejść od niego – powiedziała nagle – i mieć lepsze życie, ktoś mnie kochał i ja byłam zakochana.

-  Kiedy, gdzie? – patrzyłam na nią oszołomiona tym wyznaniem.

Zaczęła opowiadać. Karolek miał trzy, może cztery lata. Między Januszem i nią zaczęło się psuć. Wkradł się chłód. Potrzebowała czułości, bliskości. Poznała go podczas służbowych wyjazdów do Włoch.. Bogaty, przystojny, czarujący. Czuły. Dał jej to wszystko, czego nie miała w domu.

-  Wiesz – powiedziała, przerywając na chwilę – wchodziłam do pokoju hotelowego, a na łóżku czekał już na mnie list i róże, olbrzymi bukiet. Od niego…

-  Dlaczego nie rozeszłaś się z Januszem – zapytałam – wtedy właśnie?

-  Ewa, proszę – pokręciła głową – nie znasz go, musiałabym zostawić Karolka, Janusz nigdy mi oddałby mi syna. I nie dlatego, że tak go kocha. Żeby zrobić mi na złość. Zresztą zaszłam w ciążę. To było dziecko Janusza. Klaudia. Miłość do tamtego kraju zaszczepiłam w niej od samego początku. I stąd italianistyka, studia we Florencji. I imię. A my rozstaliśmy się.

Zamilkła. Zapatrzyła się we wspomnienia.

-  On bardzo długo był samotny –  powiedziała cicho - ożenił się kilka lat temu. Ma córeczkę. Wiesz, że Klaudia odnalazła go w internecie i zadzwonił?  Rozmawiamy czasami. Bardzo długo i o wszystkim.



Nadal są razem. 
On zadowolony z życia i z siebie. 
Ona milcząca i bardzo samotna. Dzieci i czwórka wnucząt są całym jej światem.




październik, 2010

Istnieje jeszcze jeden rodzaj samotności. Ta, z którą się rodzimy. Ta, którą w swoim łonie dała nam matka. Bo nas nie chciała. Ale urodziła. I stara się kochać. Nawet kocha po swojemu.

Dzieci niechciane nie powinny przychodzić na świat. Całe życie towarzyszy im uczucie odrzucenia. Nawet w chwilach wielkiego szczęścia, kochając i będąc kochane, doświadczają dojmującej samotności.

Ja jestem takim dzieckiem.

Jestem zmęczona....





Copyright Ewa Malarska

Roman Kirilenko - NA DZIAŁCE
(www.touchofart.eu)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz