JUSTYNA I JANUSZ
Janusz wszedł do naszej paczki w czasie, gdy ja i
Adaś byliśmy już małżeństwem. Justyna przywiozła go znad morza. Poznali się na
plaży w Juracie. On wsiadł w pierwszy pociąg, który wjechał na stację we
Wrocławiu i pojechał w nieznane, czyli do Juraty. Justyna już tam była na
wakacjach. Pobrali się dwa lata później. Wynajęli pokój w kamienicy u naszego
wspólnego kolegi. Jędrek pomógł im zrobić jakieś mebelki – to też umiał,
kurcze.
październik, 2010
Justyna to mądra kobita. Gdy my traciliśmy czas
na zabawach, zawieraniu ślubów i tym podobnych głupotach, ona pilnie uczęszczała
do Metodystów na angielski i na wykłady na uczelnię. Gdy my pracowaliśmy
w różnych biurach i instytucjach na urzędniczych, cienkich posadkach, ona
wyjeżdżała służbowo za granicę. I to na zachód! Zawdzięczała to swojej wiedzy, znajomości angielskiego i rzetelności oraz pracowitości. Na pewno nie dzięki przynależności do przewodniej siły narodu. Januszowie, pierwsi spośród naszej szóstki, stali się posiadaczami mieszkania i samochodu.
W tym czasie już nie spotykali
się z nami Jędrek i Jaga. Zaczęli mieć swoje kółko znajomych. Nasza ósemka
przekształciła się w miarę dorastania w trzy zaprzyjaźnione
małżeństwa.
Wracam do Justyny i Janusza. On przystojny,
bardzo podobny do Clinta Eastwooda. O takich kobietach, jak Justyna, mówi się –
reprezentacyjna. Wysoka blondynka o wijących się włosach, dużych, zielonkawych
oczach i pięknych ustach. Mankamenty figury kryła odpowiednim ubiorem. Tak
naprawdę niewiele wiedziałam o ich małżeństwie. Obydwoje są skryci. Na
określenie Janusza nasuwa się jedno słowo. Gładki. Nieprzemakalny. Dorobili się
dwójki wspaniałych dzieciaków. Najpierw syn Karol. Potem córka Klaudia. Idealna
para.
Jak naprawdę wyglądało ich małżeństwo,
dowiedziałam się kilka lat temu. Justyna nie dzwoniła do
mnie już kilka dni, co było dziwne. Moje telefony zbywała krótko. Pewnego ranka
zadzwoniła do mnie i powiedziała. Janusz od kilku lat ma kochankę. Dokładnie od
sześciu.
- Nie siedź sama – powiedziałam –
przyjeżdżaj do nas, pogadamy.
Przyjechała po południu. Yeti był w domu. No i
opowiedziała nam, płacząc. Janusz zerwał z tamtą. A ona opowiedziała swojemu
mężowi(!), jakiej krzywdy doznała od krzywoprzysięzcy Janusza, który
mówił, że kocha i obiecywał złote góry. Podsunęła mu nawet, niby przypadkiem,
pamiętnik. I małżonek, w obronie czci ukochanej kobiety, zadzwonił do Justyny,
umówił się z nią, wszystko opowiedział, ba! nawet dał do przeczytania fragmenty
pamiętnika tej swojej cwaniary. Cholera ją wie, dlaczego to zrobiła. Z zemsty?
A może liczyła na to, że Justyna wyrzuci go z domu i marnotrawny kochaś wróci
skruszony? Czas był przedświąteczny. Dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem.
Justyna opowiadała i płakała, ciśnienie skoczyło jej ponad 200, dostała
mdłości. Ułożyliśmy ją w sypialni. Ja dzwoniłam po pogotowie. Yeti ocierał jej
twarz z potu i miał dziwny wyraz twarzy. Nie umiałam tego określić -
zmieszanie? Niepewność? Ale w tym momencie odezwał się kobiecy głosik
pogotowia i zapomniałam o mimice twarzy męża. Przyjechali, zrobili jej
jakiś zastrzyk i pojechali. Około dziewiątej, jak już ciśnienie wróciło do
normy, Yeti zadzwonił do Janusza i kazał mu przyjechać po żonę. Wyszli.
Obydwoje milczący. Obcy.
Bardzo zbliżyłyśmy się z Justyną. Razem
ćwiczyłyśmy jogę i pamiętam, jak po zajęciach, podczas śniadania w małym barku
usiłowałam ją przekonać, by Janusz poniósł konsekwencje swojego postępowania.
- Justysiu – powiedziałam – powinniście
rozstać się chociaż na trzy miesiące, przecież mówi, że zrobi wszystko, co mu
każesz, niech się wyprowadzi i zobaczycie, lepiej wam razem, czy osobno…
- Ale on nie ma gdzie mieszkać –
popatrzyła ze zdziwieniem – i święta zaraz…
- A co cię to obchodzi – pytałam gniewnie
- i co się tak martwisz o niego, on o tobie myślał, martwił się
przez te sześć lat?!
- Ja już taka jestem – upierała się ona –
nawet psa nie wyrzuciłabym z domu...
- No, kurcze - czułam jak złość mnie
bierze – a co złego pies ci zrobił?!
Na nic zdały się wszystkie rozmowy, na nic
przekonywanie, że środkami miejskiej komunikacji też można się poruszać, że
jest niezależna finansowo, że ma dobre dzieci. I tak dalej i tak dalej. Święta
spędzili razem, Janusz nie wyprowadził się. Nic się nie zmieniło. Nawet teraz,
jak to piszę, to krew mnie zalewa, ale cóż, każdy ma prawo do swoich wyborów.
Klaudia umówiła ją w końcu na wizytę do psychologa od uzależnień. Mądre te
nasze córeczki. Wizyty pomogły Justynie wrócić do jakiej takiej
równowagi. Bo na Janusza nie miała co liczyć. Był, jak
Pewnego razu Justyna zwierzyła mi się ze swojej
wielkiej tajemnicy.
- A mogłam odejść od niego – powiedziała
nagle – i mieć lepsze życie, ktoś mnie kochał i ja byłam zakochana.
- Kiedy, gdzie? – patrzyłam na nią
oszołomiona tym wyznaniem.
Zaczęła opowiadać. Karolek miał trzy, może
cztery lata. Między Januszem i nią zaczęło się psuć. Wkradł się chłód.
Potrzebowała czułości, bliskości. Poznała go podczas służbowych wyjazdów do
Włoch.. Bogaty, przystojny, czarujący. Czuły. Dał jej to wszystko, czego nie
miała w domu.
- Wiesz – powiedziała, przerywając na
chwilę – wchodziłam do pokoju hotelowego, a na łóżku czekał już na mnie list i
róże, olbrzymi bukiet. Od niego…
- Dlaczego nie rozeszłaś się z Januszem –
zapytałam – wtedy właśnie?
- Ewa, proszę – pokręciła głową – nie
znasz go, musiałabym zostawić Karolka, Janusz nigdy mi oddałby mi syna. I nie
dlatego, że tak go kocha. Żeby zrobić mi na złość. Zresztą zaszłam w ciążę. To
było dziecko Janusza. Klaudia. Miłość do tamtego kraju zaszczepiłam w niej od
samego początku. I stąd italianistyka, studia we Florencji. I imię. A my rozstaliśmy
się.
Zamilkła. Zapatrzyła się we wspomnienia.
- On bardzo długo był samotny –
powiedziała cicho - ożenił się kilka lat temu. Ma córeczkę. Wiesz, że Klaudia
odnalazła go w internecie i zadzwonił? Rozmawiamy czasami. Bardzo długo i
o wszystkim.
Nadal są razem.
On zadowolony z życia i z
siebie.
Ona milcząca i bardzo samotna. Dzieci i czwórka wnucząt są całym jej
światem.
październik, 2010
Istnieje jeszcze jeden rodzaj samotności. Ta, z
którą się rodzimy. Ta, którą w swoim łonie dała nam matka. Bo nas nie chciała.
Ale urodziła. I stara się kochać. Nawet kocha po swojemu.
Dzieci niechciane nie powinny przychodzić na
świat. Całe życie towarzyszy im uczucie odrzucenia. Nawet w chwilach wielkiego
szczęścia, kochając i będąc kochane, doświadczają dojmującej samotności.
Ja jestem takim dzieckiem.
Jestem zmęczona....
Copyright Ewa Malarska
Roman Kirilenko - NA DZIAŁCE
(www.touchofart.eu)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz