Translate

wtorek, 13 maja 2014

KARTKI PAMIĘTANIA (4) - Piękna Kasia (cz.II)







Wrzesień 1939 roku obrócił wszystko w perzynę. Okupacja. Życie w małym miasteczku. Wróciła bieda. Żydówka Hana została rozstrzelana na progu swojego sklepiku. Pozostali mieszkańcy Puław, żydowskiego pochodzenia, ginęli bici i rozstrzeliwani na ulicach, lub w obozach koncentracyjnych.
Moi trzej bracia i mama zbierali węgiel leżący na torach po przejeździe pociągu. Groziło to rozstrzelaniem. Chyba jej modlitwy szeptane tam,  na tych torach, docierały do Boga, który zesłał anioła. A ten uczynił ich niewidzialnymi. A może niemieccy wartownicy udawali, że ich nie widzą, bo ten sam anioł uczynił ich serca bardziej ludzkimi? Anioł został z nią na stałe, bo tylko jego obecnością można wytłumaczyć fakt, że przeżyła. Wzięła się za handel. Skupowała po okolicznościach wsiach mięso, nabiał, grzyby. Po ten towar szła pieszo, czasami trafiała się jakaś chłopska furmanka. Wracała do Puław, niosąc tobołki na plecach i dźwigając w rękach. Potem statkiem lub pociągiem przywoziła towar do Warszawy. Miała tu stałych odbiorców. W getcie również. Pamiętając Hanę i chociaż w ten symboliczny sposób chcąc się odwdzięczyć za jej dobre serce, zawsze zostawiała pod murem, w oznaczonym miejscu więcej towaru niż to było umówione. I nie brała za tę nadwyżkę zapłaty. Pomagała jej szwagierka Michalina. Przeżyła kilka "przygód" podczas tych handlowych podróży. I tylko strzegący ją anioł, ten od węgla na torach kolejowych, pozwolił jej przeżyć. 

Zapamiętałam kilka z nich.
Zacznę może od punktu wyjścia, czyli od podróży na wieś po towar. Pewnego dnia, bladym, letnim świtem, z bańką na mleko i koszykiem, szybkim krokiem zmierzała do wsi po zamówiony nabiał, gdy z przydrożnego rowu usłyszała krzyki i płacz kobiety. Nie namyślając się długo, wkroczyła do akcji. Dwóch skośnookich własowców szarpało się z młodziutką dziewczyną. Pomyślała - jestem już dla nich za stara (rocznik 1909!), więc nic mi nie zrobią – i zaczęła okładać ich bańką, wzywając jednocześnie pomocy. Własowcy puścili młodziutką i zaczęli dobierać się do niej. Nie poszło im łatwo. Zebrała cały zasób słów ukraińskich, jaki pamiętała z dzieciństwa i nie dość, że naczyniem,  to i słowem żołnierskim waliła w nich jak w bęben. Nie wie, jakim cudem wyrwała się. W poszarpanej tu i ówdzie sukience wyskoczyła na drogę. Oni za nią. Szosą jechała bryczka. W środku siedział niemiecki oficer, a stangretem był znajomy puławiak. Młodziutka, krzycząc po polsku, biegła już w stronę nadjeżdżających. Was, was? – dopytywał się głośno oficer. Stangret coś do niego powiedział po niemiecku. Niemiec wyciągnął broń z kabury, zeskoczył z bryczki i biegnąc w kierunku żołdaków zaczął strzelać w górę. Prysnęli w krzaki i tyle ich było widać. Dziewczyna zawróciła do miasteczka. Ale Katarzyna poszła dalej. Przecież towar na nią czekał.

Podczas któregoś pobytu na wsi dostała się w łapankę. Zabrano jej dokumenty. Stała już w kolejce do budy, gdy wypatrzył ją znajomy volksdeutsch z Puław.
-  Pani Katarzyno, co pani tu robi? – zapytał szeptem. Zanim zdążyła się odezwać, szybko odszedł, ale przedtem szepnął – proszę wycofywać się z kolejki, przepuszczając innych. Tak zrobiła. Za chwilę znowu ten sam mężczyzna wyszarpnął ją z tłumu. Poganiając przed sobą, wrzeszcząc i popychając, wcisnął  do ręki dokumenty. Zawlókł ją za chałupę blisko lasu i powiedział – uciekaj, żebym tu cię więcej nie widział. Najbardziej żal jej było tego towaru, który przepadł. Volksdeutsch znany był w okolicy ze swojego okrucieństwa. Chyba uroda mojej pięknej mamy spowodowała ten ludzki odruch. Po wojnie odbył się jego proces. Nie poszła. Chyba dręczyło ją to do końca życia.

Innym razem, mroźną zimą, wracała z Michaliną z Warszawy. Towar sprzedany. Na plecach puste koszyki. A do pociągu nawet szpilki nie wciśnie.
- Chodź – powiedziała do szwagierki – tu jest niemiecki wagon. Przycupniemy na stopniach, może nas nie zauważą. A może wpuszczą nas potem na pomost?
Nie wpuścili, chociaż w środku było tylko kilku pasażerów. Całą drogę z Warszawy do Puław przejechały te dwie drobne kobiety stojąc w mrozie na stopniu wagonu i trzymając się kurczowo poręczy.
-  Misiu, Misiu, już nie wytrzymam, puszczę się – jęczała Kasia.
-  Nie puszczaj się Kaśka, nie puszczaj – krzyczała Michalina – wytrzymasz!
Dwuznaczność tego dialogu zrozumiała, mocząc w misce z wodą i denaturatem przemrożone stopy. Parsknęła śmiechem i widząc zdumione spojrzenie męża, opowiedziała mu całą historię. Nie śmiał się. Taka była moja mama Katarzyna. Zadziorna. Przeciw całemu światu. Dla swoich dzieci.

To nie wszystko. Skracając sobie drogę do domu, prosto z dworca,już w Puławach, poszła  przez las.  Żeby już szybciej w domu. Było lato. Zmęczona, przysiadła na chwilę na skraju dróżki. Przeliczę utarg – pomyślała. Licząc pieniądze, kątem oka dostrzegła w zaroślach jakiś ruch, jakby ktoś przebiegał od drzewa do drzewa. Podniosła głowę. Nikogo. Jeszcze chwilkę posiedzę – postanowiła. Przymknęła na chwilę oczy i znowu zobaczyła to przebieganie. No, nie, co to jest, muszę to sprawdzić. Podniosła się, otrzepała i weszła między drzewa. Przeszła zaledwie kilka kroków, gdy z krzaków wyłonił się znajomy, młody chłopak z sąsiedztwa.
-  A co ty tu robisz – podniosła głos – wiesz, jakie to niebezpieczne, natychmiast do domu!
-  Pani Katarzyno, proszę stąd odejść – powiedział cicho – jak najszybciej i nie odwracać się.
Było coś takiego w jego głosie, że posłuchała bez słowa sprzeciwu. Wróciła na ścieżkę i czując jak strach podnosi jej włosy do góry, pognała przed siebie. Dotarło do niej, że to partyzanci. Następnego dnia przekazywano sobie z ust do ust a właściwie z ucha do ucha wieść o potyczce partyzantów z Niemcami w tamtym lesie. Nigdy więcej nie skracała sobie drogi.

Jeszcze była historia o tym, jak po godzinie policyjnej, pobiegła zanieść przywiezione z Warszawy lekarstwo dla sąsiadki. Przecież to tylko dwa domy od nas – przekonywała – za chwilę będę z powrotem, nikt mnie nawet nie zauważy. Była zima. Śnieg tworzył potężne zaspy. Rzeczywiście, podała pakunek z lekarstwem i już biegła z powrotem. Chrzęst śniegu pod stopami tłumił inne odgłosy. Na progu domu schyliła się, by otrzepać buty i wtedy zobaczyła tuż za sobą potężną, okutaną w kożuch, z karabinem w ręku sylwetkę niemieckiego żołnierza. Wrzasnęła, a on uderzył ją w twarz z jednej strony, potem z drugiej, zaszwargotał coś gniewnie, odwrócił się i odszedł. Usiadła ciężko na stopniu ganku, na tym śniegu. Poczekała aż serce uspokoi się i pomyślała, że te inne przeżycia były niczym w porównaniu z tym. Kochana mama, dzielny żołnierzyk. Niejeden raz dostała po twarzy lub kopniaki po całości od niemieckiego żołdaka,  niejeden raz ledwo uszła z życiem, porzucając tobołki z towarem. Ale to, co robiła handlując, czy też jak kto woli, szmuglując – to też była walka. Walka o przetrwanie jej bliskich.

Tak bardzo walczyła, że w trakcie walk wyzwoleńczych na linii Wisły w okolicach Puław wywołała zbyt wczesny ostrzał miasteczka przez Niemców.
Otóż wszyscy mieszkańcy miasteczka w obliczu zbliżającego się frontu zostali wysiedleni  - a może sami uciekli - do okolicznych wsi. Katarzyna i Piotr z czwórką dzieciaków znaleźli przytulisko w stodole u chłopa. Bez grosza przy duszy, dostali od gospodarza tylko ziemniaki. Kasia, jak to Kasia, poszła po rozum do głowy i przypomniało jej się, że w ogrodach IUNG-u w miasteczku, na krzakach wiszą dojrzałe pomidory.
-  Siedź tu z dzieciakami – powiedziała do męża - i nie pozwalaj im oddalać się.
Pożyczyła od chłopa dwa blaszane wiadra i poszła do Puław. Będąc już w mieście pomyślała przez mgnienie, że jest dziwnie cicho i kompletnie pusto, ale zapatrzona w wizję tych pomidorów,  jako dodatek do ziemniaków, nie zauważyła ani okopów, ani polskich żołnierzy w nich ukrytych. Wpadła w jeden z okopów, a wiadra narobiły takiego hałasu w tej ciszy, że chyba słychać go było za Wisłą. I zaczęło się.
-  Babo przeklęta, gdzie teraz będziesz szła, ustrzelą cię – krzyczeli na nią żołnierze – nie wyłaź!
-  Ale ja muszę po pomidory – uparcie pięła się w górę – dzieci głodne.
Chwilę to trwało – ona w górę, oni ściągali ją w dół. Wreszcie została spacyfikowana. Gdy ostrzał ucichł, wróciła na wieś. Bez pomidorów. I bez wiader. Gospodarz o mały włos nie wyrzucił ich z tej stodoły. Tak się zdenerwował zaginionym sprzętem gospodarczym. Myślicie, że śliczna Kasia odpuściła sobie pomidory? A skąd! Za kilka dni, gdy front się przesunął, poszła do miasta, znalazła ten okop, te wiadra i te pomidory. Większość nadawała się raczej na zupę, ale można było je zjeść. Z ziemniakami z wody albo z ogniska.
- Mama – pytali chłopcy, jedząc pomidorowe pyszności – tak chodziłaś sobie po ulicach wyprostowana, na nogach? 
-  Ależ skąd, tak dobrze nie było – odpowiedziała – zwyczajnie, czołgałam się.
Spojrzeli na nią z podziwem i odrobiną zazdrości.
Tak to moja piękna mama Katarzyna spowodowała wcześniejsze, nieplanowane, aczkolwiek chwilowe  walki na froncie w okolicy Puławy – Dęblin. 
Tylko chłop narzekał, że wiadra takie pogięte i poobijane.

Słuchając tych opowieści, zapytałam kiedyś mamę, dlaczego właśnie ona - nie tata - wzięła na siebie cały ciężar utrzymania rodziny.
-  Tak było bezpieczniej - odpowiedziała.


cdn

____________
 
Siostra mojego taty, Halina zginęła w pierwszych dniach wojny, podczas bombardowania Warszawy.  
Moja babcia Ewa - mama mojej mamy - została zamordowana podczas rzezi warszawskiej Woli w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego.
Brat mojej mamy, Józef był więźniem Majdanka. Przeżył. Po wyzwoleniu wrócił do domu z zaawansowaną gruźlicą. Wkrótce potem zmarł.



A ja urodziłam się po wojnie. I pamiętam, że moim domu rodzinnym nigdy nie śpiewało się podczas Wigilii jednej kolędy. Takiej pięknej, znanej całemu światu. Cicha noc, Święta noc…  

Przez całą okupację, każdego roku - 24 grudnia - miasteczko słyszało ją, śpiewaną w gardłowym, znienawidzonym językuStille Nacht, Heilige Nacht ...




Copyright Ewa Malarska

Jacek Cybowicz - POTRTRET KOBIETY
(photo - www.touchofart. eu)


2 komentarze: