Translate

czwartek, 15 maja 2014

KADRY WSPOMNIEŃ (2) - Dorastanie














JOANKA 
I CHŁOPAK Z ROWEREM











Liceum. Potężny budynek o wielkich oknach i szarych, grubych murach porośniętych winoroślą. Wewnątrz szerokie drewniane schody o kamiennych balustradach. Jasne parkiety pachnące pastą. Przestronne klasy. Szerokie parapety okien. Idealnie wyposażone gabinety chemiczne, fizyczne, biologiczne. Dwie sale gimnastyczne. Mała i duża ze sceną teatralną w głębi. Na tej dużej odbywały się apele, raz w miesiącu koncerty muzyki klasycznej, przedstawienia szkolnego kółka teatralnego, zabawy w karnawale. Zawsze otwierane polonezem i zamykane mazurem. Obowiązującym strojem dla dziewczyn była granatowe spódniczki i białe bluzki. Chłopcy obowiązkowo białe koszule, krawaty i granatowe garnitury. Na co dzień też obowiązywał granat fartuszków i garniturów lub sweterków. Tarcze szkolne. I żadnego przypinania do rękawów agrafkami, czy szpilkami. Granatowe berety i czapki z daszkiem. Wokół szkoły stare drzewa, krzewy, zieleń przystrzyżonej trawy. Korty tenisowe. Boiska do piłki ręcznej i nożnej. Mały stadion lekkoatletyczny. Strzelnica sportowa.

Gabinet lekarski i dentystyczny. Dyżurująca pielęgniarka.


wrzesień, 2010

W tym gabinecie pierwszy raz dowiedziałam się, że z moim sercem coś jest nie tak. Jakieś szmery na koniuszku, jak powiedziała pani doktor. Zapomniałam o tym szybciutko. Nawet mamie nie powiedziałam.




Na zabawy w karnawale obowiązywał strój w podstawowych kolorach. Granatowy i biały. Białe bluzki i granatowe spódniczki dla dziewcząt. Granatowe garnitury i białe koszule dla chłopców. Żadnego makijażu. I kapcie na nogach. Dopiero na studniówkę można było sobie pozwolić na frywolność w strojach o podstawowych barwach, ale z małym odstępstwem na rzecz czarnego, znaczy spódnic u dziewczyn i garniturów chłopaków. No i na normalne pantofle, zamiast kapci. Modne były wtedy pantofle na cieniutkich obcasikach, z długimi, wąskimi noskami. I tak wystąpiłam w moich pierwszych szpilkach. Były śliczne. Na płaskiej kokardce miały małe perełki. Alicja uszyła mi czarną, rozkloszowaną spódnicę z jedwabnego weluru. I bluzkę w kolorze ecru, z długimi rękawami zakończonymi falbanką. Sami opracowaliśmy program artystyczny w formie prześmiewczych piosenek na nauczycieli. Grono przyjęło naszą twórczość, jak i wykonanie, życzliwie i z uśmiechem. Poza rusycystą. Gnębił nas tym językiem, o, matko kochana! Puszkina musieliśmy czytać w oryginale. Gramatykę znać na wyrywki. Ale jednocześnie przynosił na lekcje płyty z nagraniami pięknych, starych rosyjskich pieśni. Po studniówce już nie przynosił. Obraził się na nas śmiertelnie. I to z powodu piosenki na kościelną melodię Kiedy ranne wstają zorze. Miałam swój udział w tej przeróbce. Piosenka w naszym wykonaniu brzmiała tak:


Kiedy ranne wstają zorze
Profesorów karaj, Boże
A najsrożej karaj tego,
Który uczy rosyjskiego.
Ledwie oczy przetrzeć zdołam,
Już mnie do tablicy woła
Ja się pytam, co to takiego??
A to dwója z rosyjskiego.



-  Pieśni chcecie słuchać? – pytał, niby to dziwiąc się – przecież wy tylko kościelne piosenki umiecie śpiewać.
Mieliśmy przechlapane do samej matury.
Przechlapane też miałam ja. Indywidualnie i  od czasu, gdy na szkolnej zabawie pokazałam, jak tańczy się twista. Jędrek mnie nauczył.
-  No, tak – powiedział profesor od chemii, stawiając mi kolejną dwóję – chemia ani w ząb, ale twist mistrzowski, tylko to umiesz?
Fakt, chemia to była moja pięta achillesowa. Nie rozumiałam ani słowa. Nic nie wchodziło mi do głowy. Mimo pilnego uczenia się. Ze względu na moje zdolności z humanistycznych przedmiotów, przymykał oko i stawiał na koniec roku słabiutką trójkę. O ile z innych przedmiotów mam do dzisiaj jakąś tam wiedzę, to z chemii pamiętam jedynie wzór kwasu siarkowego, sama nie wiem, dlaczego, H2SO4. Oraz, że gaz butan jest czterowartościowy. A to już wiem, dlaczego. Tak nazywał się pies naszego chemika. Butan.
-  Do końca życia będziecie pamiętać, że butan jest cztero-wartościowy – mówił profesor Kruk –  bo mój Butan ma cztery łapy.
Pamiętam. Tylko nie wiem, co to znaczy „czterowartościowy”. Tumaństwo chemiczne ze mnie.

Profesor Franciszek Kruk był schorowanym, nerwowym człowiekiem i cholerykiem. Nic dziwnego. Przeżył Oświęcim. Został legendą, która  przetrwała  do dzisiaj. Na Naszej Klasie również.



wrzesień, 2010

Ostatnio obiło mi się o uszy, że butan już nie jest cztero-wartościowy. Pewnie, ja też już nie jestem w pierwszym gatunku, ale znam swoją wartość :)



Większość nauczycieli, do których uczniowie zwracali się per panie lub pani profesor, dyplomy wyższych uczelni uzyskali przed wojną.  Szkoła z tradycjami.

I ja. Najlepsza uczennica w podstawówce. A tu na pierwszy okres w dzienniczku ekscytujące oceny. Pięć dwój. I to nie tam z rysunków, czy gimnastyki! Polski, matematyka - na pewno! Co do trzech pozostałych nie jestem pewna, ale fizyka i chemia na bank figurowała w tym poczcie najgorszych stopni. Moja biedna mama o mało nie dostała zawału. Nawet nie krzyczała na mnie. Przysiadła ciężko na krześle i podała ten nieszczęsny dzienniczek tacie. Przeczytał. Spojrzał na mnie znad okularów kawałkami niebieskiego lodu.
-  No cóż – powiedział – może potrzebna ci pomoc, jakieś korepetycje?
-  Nie, tatusiu – wstyd paraliżował mi gardło – dam sobie radę…
Pomoc jednak zorganizowali. Korepetycji udzielała mi przez następny okres córka naszych sąsiadów, Magda. Starsza ode mnie około dziesięciu lat. Maturę zaliczyła w tym samym liceum ze średnią 4. To znaczy ze wszystkich przedmiotów miała te czwórki. Pamiętali tam o niej, jako o najlepszej uczennicy. Na studia nie dostała się ze względu na pochodzenie społeczne. Chyba nawet nie przyjęli jej papierów. Jej tata był przed wojną pułkownikiem WP. 
wrzesień, 2010
Już słyszę pytanie Olgi-nie-Oleńki – jak taka najlepsza była, to, dlaczego nie piątki? Kochana Kremóweczko, nauczyciele w tej szkole uważali, że na piątki to oni opanowali materiał. Dopiero w miarę zasilania kadry nauczycielskiej przez świeżo upieczonych magistrów, piątka zaczęła pojawiać się powoli w dzienniku.

Następna wywiadówka. Mama wróciła z niej w  nastroju ducha – pół smutno, pół wesoło. Milcząc, ciężko przysiadła na krzesełku. Obydwoje z tatą patrzyliśmy na nią wyczekująco. Ja sparaliżowana strachem. Dzienniczek ściskała w garści. W końcu podała go tacie. Szybciutko odszukał właściwą stronę i szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz. Jak on uśmiechnięty to i ja. A mama nadal na tym krzesełku. Pół smutna, pół wesoła. 
-  Katarzyno, o co chodzi – zapytał zdziwiony tata – mówili coś złego o małej?
-  Nie, nie mówili – westchnienie rozdarło pierś mojej rodzicielki – przeciwnie, chwalili.
-  No, to nie rozumiem – tata zaczął się irytować ździebko.
- Nie rozumiem, nie rozumiem – przedrzeźniała mama - trzeba było pójść na tę wywiadówkę, to byś zrozumiał! Wychowawca gadał o małej kilka minut, najpierw wychwalał ją pod niebiosa, że taka zdolna i pracowita, a potem odczytał przy wszystkich z ilu i jakich przedmiotów miała te pięć dwój na poprzedni okres. Czy ty wiesz, jakiego wstydu się najadłam?!
Tata rzadko wybuchał śmiechem. Na ogół uśmiechał się. Też rzadko. Ale ten śmiech, który opanował go w tamtej chwili…






-  Joanko, pokaż się – dwugłos Alicji i mamy – chodź tutaj. 
Wakacje. Właśnie wróciłam od fryzjera. Nareszcie uzyskałam zgodę na ścięcie warkocza. Grube, czarne, gęste włosy, zaplecione w warkocz sięgały poniżej pasa. Mama uważała, że gładkie, zebrane w koński ogon lub zaplecione były jedynym uczesaniem właściwym dla licealistki. Nawet na grzywkę nie pozwoliła. Przy odziedziczonym po tacie wysokim czole i „zatokach” nie dodawało mi urody to gładziutkie uczesanie. Dopiero Alicja, po długich namowach, przekonała mamę, że już pora na zmianę.
-  Mamo, proszę – tłumaczyła żarliwie – dziewczyny w jej wieku w Warszawie czeszą się inaczej, teraz są modne nadmuchane fryzurki, tapirowane, a ona ma włosy idealne na takie uczesanie, pozwól jej… Przecież ma już szesnaście lat. Ty w jej wieku… 
-  No dobrze już, dobrze – mama szybciutko przerwała te wywody – tylko warkocz przynieś, będzie mi potrzebny.
Szybko, żeby mama nie zmieniła zdania, wybiegłam z domu. A teraz stałam jak przed plutonem egzekucyjnym, z warkoczem w torebce i czekałam na wyrok. Ze zdjęcia zrobionego w tym czasie spogląda tak trochę niepewnie dziewczyna. Szczuplutka, drobna o wielkich, ciemnych oczach i zadartym, małym nosie. Na smukłych nogach modne, w kolorze kory brzozy, klapeczki na wąziutkich koturnach. Super modna sukienka z lnu w różowe i białe paseczki.
Ta sukienka i te klapeczki to prezent od siostry. To ona szyła i potem przysyłała mi modne ciuszki z tej swojej Warszawy.  Figury miałyśmy identyczne, tyle, że Alicja była niższa o kilka centymetrów. Oczywiście mama z nastaniem września zamknęła te cuda w szafie na długie dziesięć miesięcy szkolnego roku.  Głównym strojem stawał się granatowy z białym kołnierzykiem fartuszek szkolny. 
-  Siostrzyczka, ślicznie – w głosie nuta zdziwienia – i wiesz co, ładna jesteś. 
-  Dlaczego ufarbowałaś włosy?! – zgroza w głosie mamy. 
Po obcięciu, włosy lśniły granatowo i stąd ta zgroza w głosie mamy. 
-  Oj, mamo – zniecierpliwiony głos siostry – nie pamiętasz, babcia Ewa miała taki kolor,  to po niej mała ma takie włosy. Zazdroszczę jej, ja mam pióra, trzy włosy w siedmiu rzędach. 
-  Ale zęby masz piękne – pospieszyła z pochwałami mama – a spójrz na jej krzywulce. 
Rozmowa zaczęła kręcić się wokół niepowtarzalnej urody starszej córki. Niepowtarzalnej. Nawet te moje wielkie oczyska uznawane były przecież za zbyt duże. Takie żabie, jak mówiła mama. Przestały mnie dostrzegać. Tylko warkocz oddałam. I zobaczyłam, do czego był tak potrzebny mamie. Miała gładkie uczesanie z kokiem nisko upiętym na karku. I ten mój warkocz potrzebny był do powiększenia koka. A właściwie tylko jego część. Za dużo było tych włosów. Alicja też postanowiła zmienić uczesanie na hiszpańskie. Z kokiem. 
-  Ciociu – usłyszałam nagle  – to ty? A gdzie twój dziewiczy warkocz?
Odwróciłam się i zobaczyłam jak do ogrodu, prowadząc rowery, wchodzi trzech chłopaków. Mój siostrzeniec Jędrzej, zwany Jędrkiem, ten od łowienia ryb i jeszcze dwóch. Plecaki, szorty i tenisówki. Jędrek, starszy prawie o rok, tak zwracał się do mnie czasami. Kpiarsko. Ciociu.
- Ciociu – powtórzył – to jest Grzesiek, a to Adam. Chłopaki, to jest Aśka. Siostra mojej mamy.
I tak poznałam Adama. Nie zrobił na mnie wrażenia. Niezbyt wysoki, barczysty brunet o szarych, głęboko osadzonych oczach pod czarnymi brwiami. Miał ładną twarz. Wąski, prosty nos. I piękne usta. Takie o wydatnej dolnej wardze. Nieśmiały, ale szeroki uśmiech odsłaniał szparę między górnymi zębami. Znak powodzenia u dziewczyn. Przypominał Presley`a. Lepsze wrażenie zrobił na mnie drugi z chłopaków. Grzegorz. Ładny. Po prostu. I miły.

          

Sława mojego liceum sięgała daleko. Pamiętam, jak na egzaminie wstępnym na Wydział Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, po udzieleniu odpowiedzi na pytania, miła pani z komisji egzaminacyjnej zapytała mnie, czy pan - tu padło nazwisko - nadal jest dyrektorem szkoły. Tak mnie to zaskoczyło, że zapomniałam, jak miała na imię żona Mieszka I. Pustka w głowie i rozbawione spojrzenia szanownej komisji.
-  Proszę pani – powiedziała miła –  to było dodatkowe pytanie, przecież na pewno pani zna odpowiedź.
Oczywiście, znałam. Ale dopiero po wyjściu z egzaminu. Rozpłakałam się ze złości na siebie i  miłą. Ale wstyd, myślałam wydmuchując nos w chusteczkę, przez takie głupie pytanie oblałam. Nie dostanę się. Na wyniki egzaminów nie czekałam długo. Jakieś dwa tygodnie. Mroźna zima spowodowała zamknięcie szkół na miesiąc i egzaminy maturalne zdawano tego roku nie w maju a w czerwcu. Do matury uczyłam się nocami. Spałam w dzień. I tak przez dwa tygodnie wolne od nauki. Egzaminy pisemne z języka polskiego – wybrałam wolny temat - i matematyki, która nie była moją najmocniejszą stroną. Lista dopuszczonych do egzaminu ustnego z pięciu przedmiotów i terminarz z nazwiskami uczniów ułożona według alfabetu. Kilka osób jednego dnia. Od ósmej rano do ostatniego delikwenta. Czasoprzestrzeń, jak w wojsku – wykopać rów od bramy do godziny czternastej. Obok sali egzaminacyjnej, w jednej z klas czekały stosy kanapek, owoce i termosy z herbatą, przygotowane rękami pań z komitetu rodzicielskiego. Podkochujący się we mnie kolega, który zdał ten ustny wcześniej a z którym dzieliłam w ostatniej klasie ławkę szkolną, czekał z rowerem pod oknem i po każdym zaliczeniu przeze mnie kolejnego przedmiotu jechał z meldunkiem do domu, gdzie czekała zdenerwowana do ostatnich granic moja mama. Wyniki ustnego ogłaszano tego samego dnia. Zdałam. 
W domu czekała na mnie paczka z Warszawy. Prześliczna sukienka od Alicji na bal. Następnego dnia rano mama pojechała do niej. To znaczy do Ali, nie do sukienki. Miały ważniejsze sprawy niż mój bal maturalny.A ja zdążyłam już przyzwyczaić się do drugoplanowej roli. Jednak było mi przykro.

Na rozdaniu świadectw był tata.

Na studniówkę wymyśliłam jeden z projektów dekoracji, mających ukryć drabinki na tej dużej sali gimnastycznej. Długi na kilkanaście metrów, szeroki na metr, sztywny bristol. Na białym tle papieru ciemne ślady damskich pantofli na szpilce, wśród kolorowych kwiatów i książek. W pewnym momencie dołączają ślady męskich butów. Idą te dwie pary butów i idą w pewnej odległości. Buty zbliżają się do pantofelków. Przeplatają się z nimi. Welon panny młodej. Becik. Buty zaczynają się oddalać. Dochodzą do krawędzi bristolu i znikają. Nie ma kwiatów. Książek. Samotne ślady pantofelków. Dołączają do nich małe buciczki. A wokół znowu pojawiają się kolorowe kwiaty. Jakie to wydawało mi się śmieszne wtedy i zdziwiłam się, dlaczego pani profesor od polskiego pogłaskała mnie po natapirowanej fryzurce i uśmiechnęła się tak jakoś smutno. 


Zaraz po balu, egzaminy na wyższą uczelnie. Alicja mieszkała w podwarszawskim Aninie, w domu z pięknym ogrodem. I to zdecydowało, że nie pojechałam do wymarzonego Krakowa na Jagiellonkę. Warszawa była bliżej. Odpadał również kłopot ze znalezieniem miejsca w akademiku. Zamieszkałam u siostry. Rodzinka składała się z wesołego, zakochanego w Alicji do wrzenia, męża, syna Jędrka i córki Zuzanny. Młodszej ode mnie tylko o sześć lat.
Tam spotkałam po raz drugi Adama. Już po egzaminie z nieszczęsnym pytaniem o żonę Mieszka. Początek lipca. Słońce zachodziło za wysokie sosny. W ogrodzie na ułożonych pod płotem pniach sosen, pozostałych po budowie domu, a teraz służących za ławki, siedzieli koledzy i koleżanki Jędrka. Wybuchy śmiechu. Rozmowy przygłuszone przez dźwięki muzyki płynące z tranzystorowego radyjka.
-  Aśkaaa – głos Jędrka - chodź do nas…
-  Czekamy – dołączyli inni.
- Idź, nie siedź w domu – w progu pokoiku stanęła Alicja – i nie martw się już tak tym egzaminem, będzie dobrze… no, już, już… idź.
Nieśmiało podeszłam do rozbawionej gromadki. Bałam się ich. Byli tacy zżyci. Pewni siebie. Mówili innym językiem. Czasami niezrozumiałym dla takiej prowincjuszki. O, matko, pomyślałam, jak to dobrze, że chociaż strojem i uczesaniem nie różnię się od tych dziewczyn.  Poczułam wdzięczność dla Alicji. Za te stroje i za tę fryzurkę.
-  No, nareszcie – powitano mnie chóralnie – i to jest ta twoja ciocia, Jędrek??!
-  A my już się znamy – powiedział brunet ze szparą między górnymi jedynkami – trzymam dla ciebie miejsce, klapnij koło mnie.
No i klapnęłam. Niepostrzeżenie dla pozostałych wziął mnie za rękę a potem, gdy noc okryła ogród i tylko światło z okien rozpraszało mrok, pocałował. Miał takie miękkie, czułe usta. Skąd miałam wiedzieć, że dla niego i tego całego towarzystwa to nic nie znaczyło. Byłam z innego świata. I zakochałam się. W jego oczach, w jego dłoniach. W szarych oczach. I w tym pocałunku. Nawet w tym nieśmiałym uśmiechu. A  przerwa między zębami była wprost cudna…

Listy z przyjętymi na uniwerek została wywieszona.
-  Przestań, ty wariatko – Alicja śmiała się radośnie – udusisz mnie, chodź na lody a potem do sklepu, musimy ci kupić nowe ciuszki. Ty studentko moja.
Kupiłyśmy nie tylko ciuszki. Pantofelki na cieniutkich szpilkach tez. Tusz do rzęs, jasną pomadkę, puder. Przyjechali rodzice.
-  Ciuszki, pantofle – powiedziała mama – zgadzam się, ale te malowańce… no nie, dziewczyna w jej wieku powinna być naturalna…
-  Mama, przestań – broniła mnie siostra – czasy się zmieniły, chyba nie chcesz, żeby odstawała od reszty?
Tata nie odzywał się. Przytulił mnie mocno i tak zatrzymał w uścisku przez krótką chwilkę. Duma w jego oczach mówiła wszystko.



Copyright Ewa Malarska

(photo1 - zszywka.pl

Photo 2 - Autor Louis Jover
(www.pinterest.com)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz