Na miejsce dotarli późnym popołudniem. Mały domek pod lasem, z dala od wsi. Pobielone
ścianach otaczały malwy. Rozsiewała zapach maciejka. Wszystko tu było małe.
Ogródek. Trawnik. Płot z drewnianych desek, pokrytych patyną czasu i uchylona furtka.
Szczyty gór, pochylając się nad doliną, ciemniały na horyzoncie.
Otworzył drzwi. W nozdrza uderzył zapach ziół i czystości.
- Pamiętasz – zapytał, otwierając okna – tu kiedyś były
dwa pokoje i kuchnia, mama wymyśliła, żeby zrobić jedno duże pomieszczenie. Jak
ci się teraz podoba?
Wiki. Szczupła, niewysoka brunetka o dużych, lekko
skośnych miodowo-zielonych oczach i smagłej skórze. O takich dziewczynach
mówiło się, że mają to „coś”. Wdzięk? Długa sukienka w kolorowe kwiatuszki, bez
ramiączek, zawiązana na szyi rulonikiem, przylegała do niej, jak druga skóra,
falując szerokim dołem. Zajrzała do
kuchni, oddzielonej od pokoju regałem z książkami. Z górnej półki bluszcz
spływał zieloną kaskadą. Stół pod oknem. Lniany obrus w granatowo-białą kratkę.
- Nie za bardzo… – urwała nagle i z zachwytem w glosie zawołała
- węglowa kuchnia! Umiesz rozpalić ogień?
Michał. Wysoki o długich nogach i wąskich biodrach. Włosów
zazdrościły mu wszystkie znajome dziewczyny. Nie dość, że były gęste. Miały
rzadko spotykany u mężczyzn kolor ciemnego, połyskliwego kasztana. Takie, w
których chciałoby się zanurzyć dłonie. Zapatrzeć w niebieskie oczy.
- Oczywiście –
roześmiał się – tata mnie nauczył, mama nie opanowała tej sztuki i dlatego w
szafce na dole jest jeszcze elektryczna kuchenka, na wszelki wypadek. Tata
czasami musiał wyjechać na dwa, trzy dni. Naprawdę nic nie pamiętasz z tamtego
pobytu?
- Tak tu ślicznie –
usiadła na szerokim, nakrytym kilimem łóżku – i zioła na parapecie i białe
zazdrostki i drewniana podłoga i wszystko. Niewiele pamiętam, to było tyle lat
temu i tylko raz tu byłam. Czemu się śmiejesz?
- A bo zaczęłaś mówić, jak w dzieciństwie i-i-i – podniósł głowę znad plecaków –
rozpakuję ciuchy, a ty połóż się, na pewno jesteś zmęczona. Potem zjemy kolację
i pokażę ci jezioro. Wiesz, że jest ich tutaj dwa? Jedno niewielkie bliziutko,
a drugie olbrzymie, nie widać drugiego brzegu.
- Nie jestem głodna,
ani zmęczona – wstała – daj, ułożymy
ciuchy, pomogę ci.
Podeszła bliziutko, pochyliła się nad torbą. Włosy spłynęły
czarną falą. Odruchowo je dotknął. Podniosła głowę. Był taki wysoki. Poczuła
się jeszcze mniejsza i drobniejsza. Pierwszy raz byli sami, bez rodziców za
ścianą, bez podglądających oczu na spacerach. Jego pieszczoty i pocałunki były
czułe i delikatne. A teraz patrzył niebiesko. W zapadającym sierpniowym
zmierzchu, włosy połyskiwały rdzawo.
I nagle
wróciło tamto. Wzdrygnęła się. Poczuła mdłości.
- Chodź – spojrzał
uważnie – pójdziemy na spacer.
Zostawili nie rozpakowane torby. Jeszcze od progu zawrócił
po jej dżinsową, króciutką kurteczkę.
- Wieczory są już chłodne
– uśmiechnął się – możesz zmarznąć.
Księżyc oświetlał drogę przez łąkę. Kładł srebrną ścieżkę
na jeziorze. Okna we wsi gasły powoli.
Ciszę przerywało poszczekiwanie psów.
Wiki zdjęła sandałki, zanurzyła stopę w jeziorze. Woda
była ciepła. Na dnie lśnił czysty piasek. Michał podszedł, objął ją mocno,
odwrócił do siebie. Całował włosy, płatki uszu, szyję. Jego dłonie wędrowały
śmielej i śmielej. Przyspieszone oddechy. Bicie serc. Poddawała się bezwiednie.
Wtuliła usta w pulsujące miejsce nad obojczykiem i zarzuciła mu ręce na kark.
Wpatrywał się w nią uważnie. Drżał.
Wziął jej rękę i pocałował wnętrze dłoni. Rozsupłał zapięcie ruloniku,
uwolniona sukienka opadła do stóp. W ślad za nią koronki. Rozpinała mu
koszulę. Reszta ubrania szybko dołączyła
do sukienki.
- Jaka ty jesteś
śliczna – patrzył z zachwytem na drobne piersi, smukłe biodra i uda – złocista.
Wziął na ręce i zaniósł do jeziora. Zanurzyli się.
Odrzuciła głowę. Włosy otoczyły ich ruchomym wachlarzem. Wędrował ustami.
Powoli okrążał piersi, z rozczuleniem całował twardniejące guziczki, wodził
dłońmi po biodrach. Spojrzał pytająco. Przymknęła powieki. Przyzwalająco.
Oplotła go udami. Zanurzał się w niej powoli, stopniowo. Czujny na każde
drgnięcie, pytał – boli? Ale ona podawała się miękko. Łódeczka, przemknęło mu
przez myśl.
- Kocham cię –
szepnął – kocham, jak nikogo na świecie, moja łódeczko.
- Mój jedyny –
odszepnęła – kochany, na całe życie tylko
ty.
Woda unosiła, falując ich rytmem.
- Spójrz, chmurka – powiedział, gdy wracali
przytuleni – chyba zawstydziliśmy księżyc.
Dzień płynął za dniem, noc mijała za nocą. Nie rozstawali
się na chwilę. Razem robili zakupy w jedynym sklepie we wsi. Od gospodyń
kupowali świeże jajka, ser i ciepłe jeszcze, świeżo udojone mleko. Spijała z
wierzchu pieniącą się piankę, która zostawiała biały ślad na górnej wardze. A
on ten wąsik scałowywał. Miejscowi
patrzyli na nich życzliwie. Pamiętali małego chłopaczka z jasnymi włosami,
przyjeżdżającego z rodzicami. Teraz ten chłopiec przyjechał ze zgrabną,
drobniutką czarnulką o skośnych oczach.
Zmienił się. Bardzo urósł.. Zmężniał. Ściemniały mu włosy. Stawał się
mężczyzną.
- Ładna ta twoja
dziewczyna – zagadnęła ich raz w sklepiku jedna z miejscowych gospodyń.
- Nie poznaje pani?
– zdziwił się – Przecież to Wiki, była tu z rodzicami jakieś dwanaście lat
temu.
- Naprawdę? –
kobiecina objęła twarz dłońmi – to ta malutka golaska z plaży? Ładniutka była,
ale teraz? No, no! Śliczna!
Tego dnia wczesnym rankiem wybrali się do lasu. Na obiad
miały być naleśniki z jagodami i śmietaną. Michał w swojej nieodłącznej
dżinsowej bluzie i spodniach. Wiki w
białych szortach i obcisłej bawełnianej podkoszulce w biało i granatowe
paseczki. Czarne włosy związała na czubku głowy.
- Mój marynarzyku –
powiedział – ślicznie wyglądasz, ale załóż długie spodnie, komary cię zjedzą,
krzaczory podrapią, no idź, poczekam.
Wzruszał ją troską. Las był stary, gęsty. Przedzierali się
przez zarośla. Nazbierali dwa słoje. Wiki przebierała jagody, płukała. A on,
opasany fartuszkiem Malwiny, nalewał ciasto na patelnię. Pierwsze naleśniki
były niezbyt udane. Dwa się przypaliły, trzeci porwał na kawałki przy
wyjmowaniu, ale następne były w porządku. Zdejmował ostatni, gdy przytuliła się
do jego pleców.
- Miśku – zajrzała
mu pod ramieniem – mistrz z ciebie, już zawsze będziesz smażył.
- Ja ci pokaże, co
to znaczy kpić sobie ze mnie – chciał ją złapać, ale wywinęła się i uciekła.
Pobiegł za nią.
Obiad spóźnił się o godzinę.
Obudził się. Wiki niespokojnie rzucała się przez sen.
- Cicho, kochanie –
pocałował, odgarnął włosy z twarzy – cicho.
- Nie, nie chcę -
wyciągnęła ręce obronnym gestem – zostaw mnie!
- Wiki – potrząsnął
ją za ramiona – obudź się, masz zły sen…
Otworzyła oczy. Ucichła. I nagle się rozpłakała.
- Mała, powiedz –
usiłował unieść jej twarz – przeze mnie płaczesz? Powiedz, kochana.
Przytuliła się. Łkanie powoli ustawało. Zaczęła opowiadać
krótkimi, urywanymi zdaniami.
- Pamiętasz,
mówiłam ci o wakacjach u mojej koleżanki z klasy, Weroniki. Mieszkała na wsi,
blisko naszego miasta. I miała dorosłego brata Maćka. Miałam wtedy czternaście
lat.
Znowu się rozszlochała.
- Bursztynko, może
nie chcesz mówić teraz – zapytał - może później?
- Nie, teraz –
potrząsnęła głową – w dzień nie mogłabym spojrzeć ci w oczy.
Milcząc, głaskał jej włosy i słuchał.
- Była zabawa w
remizie. Tańczyliśmy. Zrobiło się późno. Weronika została, a ja byłam już
zmęczona i Maciek odprowadził mnie do domu. W kuchni poprosił, żebym została z
nim na chwilę. No to usiadłam na krzesełku, przy stole. On obok mnie. Na drugim
krzesełku. I wtedy, nie widziałam
dokładnie, bo było ciemno, tyle, co księżyc świecił. Ich rodzice spali. A on
powiedział - daj rękę, przysunął się i włożył mi do tej ręki, coś wilgotnego. Potrzymaj,
powiedział, tak powiedział, a to się ruszało, było obrzydliwe, a on zaczął tak
dyszeć i uciekłam do pokoju. Tam gdzie spałyśmy z Weroniką. Nie mogłam się
umyć. Łazienka była po drugiej stronie i przez kuchnię, a przecież on tam był.
I następnego dnia zadzwoniłam do domu. I tata po mnie przyjechał. I nikomu o
tym nie powiedziałam. Spałam przez dwa dni. Mówiłam, że brzuch mnie boli, wiesz?
Tylko tobie to teraz opowiedziałam. Ja nie chciałam tamtego. Teraz wiem, co to
było, ale wtedy nie. Misiu, to moja wina, bo byłam miła dla niego, ale nawet
nie całowałam się z nim, ani nie trzymałam za rękę. Tylko z tobą. To moja wina!
Moja!
- Proszę, nie płacz
– czuł, jak jednocześnie narasta w nim gniew i czułość – to nie twoja wina, nigdy tak nie myśl! Już
nikt cię nie skrzywdzi. Obiecuję. Scałuję z ciebie – szepnął – tamto.
Odrzucił pled. Leżała przed nim naga. Bezbronna i ufna.
Czarne włosy rozrzucone na poduszce. Zsunął się do jej stóp. Całował palce,
pieścił ustami smukłe łydki. Smakował kolana. Dłońmi objął biodra. Rozchyliła
uda, ale powędrował wyżej. Pod wargami twardniejące kamyczki szczytów piersi. Wgłębienia
obojczyków. Usta. Oczy. Drżała. Zanurzyła ręce w jego włosach. Podjął wędrówkę
w dół. Całował miękki, płaski brzuszek. Rozchylił uda. Łódeczka. Całował delikatnie,
potem coraz goręcej. Wiki odrzuciła ręce wysoko ponad głowę. Och, Michasiu – wyszeptała
- kochany, złocisty mój, och…
Przykrył ją sobą. Schował twarz we włosy. Poczekał na
wyciszenie. Swoje wyciszenie.
Ta noc zbliżyła ich jeszcze bardziej. Świat zaczynał się i
kończył na nich. W porozumiewaniu się bez słów byli jak stare, dobre małżeństwo
Od jednego spojrzenia. I jak nowożeńcy zachłanni, nienasyceni w kochaniu.
Odkrywaniu najskrytszych zakamarków ciał. Dwoje żeglarzy nanoszący na mapę
nowoodkryte wyspy i lądy.
Czasami wypuszczali się nad odległe o kilka kilometrów od
ich domku, drugie, duże jezioro. Była tam przystań żeglarska. Zbita z desek
keja na palach wychodziła daleko w jezioro. Cumowały przy niej jachty z białymi
żaglami i wesołą bracią żeglarską. Pływali na kajakach z wypożyczalni. Jedli w
tawernie o nazwie – Skrzynia Umrzyków. A o zmierzchu, przy ognisku śpiewali
szanty z poznaną tam, wesołą bracią żeglarską. Późną nocą wracali do białego
domku i usypiali wtuleni na szerokim łóżku. Zmęczeni. Szczęśliwi.
Już dawno stworzono słowa miłość, namiętność, pożądanie,
czułość. Ludzie nazywają to niekiedy szczęściem. Ale to, co ich przenikało,
rodziło się od lat, teraz zagarnęło i owładnęło niepodzielnie. Nie miało nazwy.
I było niemierzalne. Wciąż mieli sobie tyle do powiedzenia. Wydawać by się
mogło, że wszystko o sobie wiedzą, przecież znali się od piaskownicy. Jednak
dzieciństwo było już zamkniętym rozdziałem.
Zapisywali karty nowego.
Wieczorny spacer nad brzegiem jeziora. Michał trzymał ją
jedną ręką za ramiona, w drugiej niósł koc. Ona obejmowała go w pasie,
przytulając ciemną głowę. Rozłożył koc na piachu.
- Chodź do mnie –
powiedział, siadając z podciągniętymi kolanami – oprzyj się, będzie ci ciepło w
plecy.
Usadowiła się, oparła głowę. Przytulił policzek do jej włosów.
Milczeli, patrząc na jezioro. Woda marszczyła się lekko, srebrna smuga
falowała. Za plecami szumiał las.
- Wiesz - szepnęła
– dobrze mi z tobą, Misiu.
- A mnie z tobą –
pocałował ją w czubek głowy – spójrz, ile gwiazd na niebie. W mieście większość
z nich jest niewidoczna.
- Muszę ci coś powiedzieć – powiedziała – nikomu
tego nie mówiłam jeszcze.
Cichym głosem zaczęła opowiadać o mamie, o tym, że
bardziej kochała jej starszych braci.
- Wikusiu – przerwał jej – może ci się wydaje,
przecież mamy kochają swoje dzieci.
- Nie – nawijała
końce włosów na palce – nie wydaje mi się. Wiesz, raz w chwili gniewu
wykrzyczała, że nie chciała mnie urodzić. Nie mogę o tym zapomnieć…
- A ze mną? – przerwał jej pośpiesznie, chcąc odegnać
złe wspomnienia – Jak jest ci ze mną?
- Przy tobie –
odwróciła się gwałtownie i uklęknęła przed nim – z tobą jest inaczej, nareszcie
wiem, że tylko z tobą mogę być szczęśliwa, bo mnie kochasz.
Objęła go za szyję, przytuliła się. Pociągnął ją za sobą
na koc.
- Chcesz – szepnął, całując szyję – powiedz,
chcesz?
Gwałtownie pozbyła się ubrania. Patrzył, jak urzeczony. Objęła
go udami. Pochyliła się. Oparła ręce za jego głową. Była na nim taka malutka. Pędzili coraz gwałtowniej, szybciej i
szybciej…
Powoli opadła, okrywając ich włosami.
- Ech, ty – szepnął
do ucha – wspaniała z ciebie Hipolita.
- Hipolita? – zaśmiała
się – Nie, mnie bardziej podoba się
Dziewanna.
- Panno Dziewanno –
powiedział – wiesz, że masz jaśniejsze
piersiątka i pupę, niż resztę ciała?
Siedzieli przy śniadaniu. Zerwała się od stołu. Zniknęła w
łazience. Zajrzał przez uchylone drzwi. Stała naga przed lustrem.
- Masz rację – obracała się dookoła –
rzeczywiście bledsze, muszę coś z tym zrobić.
- Mój kochany głuptasku
– uśmiechnął się – jeszcze zdążysz, mamy kilka dni do wyjazdu, a teraz
pójdziemy do lasu, pokażę ci taką piękną polanę. Chodź, dokończymy śniadanie.
Szli leśnym duktem. Sosny i liściaste drzewa mieszały się
ze sobą na gęstym poszyciu. Słońce nie docierało przez korony drzew. Panował
przyjemny chłód. Michał rozglądał się bacznie, szukając dróżki prowadzącej do
polany.
- O, tutaj –
pokazał – jest, skręcamy.
Wstrzymała oddech na widok zalanej słońcem polany, jak
pikowana kołdra z mchu. Kępy trawy. Krzewy. Wysokie drzewa rzucały ruchome
cienie. Ciszę zakłócało jedynie świergotanie ptaków, przekrzykujących się
jazgotliwie.
- Ależ tu pięknie –
westchnęła – Michasiu, jak tu pięknie.
- Widzisz –
odpowiedział z dumą, jakby to on zaprojektował ten zakątek – wiedziałem, że ci
się spodoba. Możesz opalać się nago. Wiesz, że tutaj jest echo?
- Ale ja nie wzięłam – zmartwiła się – balsamu
do opalania.
- Spokojnie, mała –
już rozkładał koc, wyciągał jakieś tubki – ja pamiętałem. Spójrz, to ten?
- Tak – roześmiała się radośnie – kochany
jesteś. Co ja bym bez ciebie zrobiła?
Zrzuciła ubranie i ułożyła się na kocu. Ciemna, gładka skóra,
Małe, jasnobrązowe szczyty piersi. Włosy związane na czubku głowy w
nieposłuszny węzeł. Ramiona i nogi rozrzuciła szeroko do słońca.
- Nasmaruj mnie, proszę – powiedziała, nie
otwierając oczu.
Zaczął od twarzy. Najpierw całował, potem delikatnie
rozprowadzał balsam. Okrążył piersi, powędrował do wąziutkiej talii, łuków
bioder. Odrzucił tubkę z balsamem.
Koc się skończył. Mech był taki miękki. Słoneczny.
Zdyszani leżeli obok siebie w leniwym milczeniu. Uchyliła
powieki. Patrzył na nią uważnie, a w oczach miał coś takiego, czego nie umiała
nazwać. Chciała go o to zapytać, ale wstał i okalając usta dłońmi, krzyknął – kocham. Leśne echo powtarzało – kocham-kocham-ocham-am... Ucichło.
Podniosła się szybko, podeszła bliziutko. Objęła.
Odchylając głowę, usiłowała zajrzeć mu w oczy. Ale on patrzył gdzieś tam,
daleko. Jakby chciał zobaczyć echo. Poczuła niepokój. Zadrżała.
- We włosach masz
źdźbła trawy – powiedział cicho – chodźmy do domu.
Ostrożnie wysunął się z łóżka i wyszedł przed
domek. Na granatowym, bezchmurnym niebie księżyc, jak olbrzymi srebrny dysk.
Szeptał. Wzywał. Zaczął iść w ciszy, której nie znały wielkie miasta. Ciężka,
żeliwna brama w ceglanym murze. Konary starych drzew. Krzyże. Migocące
światełka. Alejka doprowadziła go do ławeczki. Skurczyła się. Zmalała. Porosła
zielonym nalotem mchu. TO pojawiło
się znienacka. Narzuciło granatową, przejrzystą pelerynę. Ciepłą i miękką. Kocham ją. Bardzo. Powiedz, dlaczego w
chwilach, gdy czuję się tak szczęśliwy, jak nikt na całym świecie, chciałbym, żeby
wróciła moja siostrzyczka. Tamta z dzieciństwa. Dlaczego narasta we mnie żal?
Do niej? Do siebie? Nie wiem. Jestem zmęczony. Rozdarty. Co będzie dalej?
Odpowiedział mu cisza. Powiało chłodem sierpniowej nocy.
Ostatnia noc w domku. Torby spakowane. Domek wysprzątany. Michał
spał. Kosmyki włosów opadały na twarz. Oparła się na łokciu. Odgarnęła mu włosy
z czoła, dotknęła ust. Kiedy jestem z
tobą, gdy się kochamy, mam wrażenie, że już kiedyś tak byliśmy. Że to wszystko
już się wydarzyło. Gdzie? Nie wiem.
Copyright Ewa Malarska
Photo - swiat-obrazkow.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz