Translate

poniedziałek, 5 maja 2014

ZAPISKI ZNALEZIONE W SEKRETARZYKU (2)








24 maj

No i nareszcie jesteśmy po remoncie łazienki. Trwał od 9 do 23 maja. Upojne dwa tygodnie życia w kurzu, wszechobecnym, zgrzytającym w zębach pyle, huku, porozwieszanych wszędzie foliach, siusianiem w plastikową miskę w kuchni i myciem w drugiej, dużej, ustawionej na chybotliwym, starym, instalowanym na noc przez pana Olka, sedesie. Zęby za to myłam w kuchni nad zlewozmywakiem. Ten tryb utrzymywania higieny jamy ustnej tak wszedł mi w nawyk, że pierwszego wieczoru po remoncie wyprysznicowałam się z lubością, wytarłam do sucha, wzięłam szczoteczkę i pastę i poszłam umyć zęby… do kuchni. Aha, te dwa tygodnie to również obecność przez 12-13 godzin pana Olka. Naprawdę świetny z niego fachowiec. Przystojny, duży facet po trzydziestce mówiący śpiewnym akcentem. Z okolic Białegostoku. Skromny, cichy i pracowity. O, matko kochana! Ileż on jadł! Nie upominał się, Boże broń, o jedzenie. Sama zaproponowałam. Zapomniałam już, ile taki młody chłop może zjeść. Pracował za dwóch i jadł też za dwóch. O kawach, herbatach, wodzie już nawet nie wspomnę. Ale łazienka – pycha. Dzieciakom też się podobała.

Ze smutniejszych wydarzeń. Kazik miał zawał. Leżał dwa tygodnie w szpitalu. Wyszedł we wtorek, w zeszłym tygodniu. Z czworga mojego starszego rodzeństwa, on właśnie jest mi najmniej bliski. Mówiąc szczerze, nie potrafię go polubić. Jakby mur jakiś był między nami.  Inaczej trochę niż z Adamem, gdzie moje ciepło nie potrafi przebić tego lodowego muru, stawianego coraz wyżej i wyżej. Przez niego.

Teść ma nowotwór prostaty. Z naciekiem na rdzeń nerwowy. Nie wiem, czy dobrze zapamiętałam o tym nacieku. Tak brzmi diagnoza. Lekarz zapisał jakieś specjalne tabletki. Zobaczymy. Patrząc na niego – jak się śmieje, rozmawia, chodzi – mam wrażenie, że od śmierci mamy zgasła w nim chęć do życia. Taki automat. Albo łódź w inercji. Ma takie puste oczy. Coś w nich błyska, gdy pyta – byliście u Danusi? Nie mówi – przy grobie. U Danusi. Smutne.

Adam znowu wyjechał. Na Mazury. Zaraz po jego wyjeździe – pierwszego czerwca - trzasnęło mi coś we łbie. Normalnie, jak co rano, wlazłam pod prysznic – lubię gorący – i nagle poczułam potwornie silny ból z prawej strony w skroni, zrobiło mi się ciemno na kilka sekund przed oczami, przykucnęłam przytłoczona bólem. Przeszło. Mokra i goła doczołgałam się do łóżka. Skoczyło mi ciśnienie. Leżałam tak przez trzy dni. To znaczy nie goła i nie mokra, bo w końcu wytarłam się i ubrałam. Tak źle nie czułam się od dawna. Za to dzisiaj byłam dzielna jak cholera. Piechotą przez Łazienki, Alejami do Kruczej i w dół do domu. Mogłam zejść Agrykolą. Nie wiem, czemu wolałam pójść dłuższą trasą. Łazienki w zieleni, w barwach i zapachu kwiatów. Oraz wrzasku szkolnych wycieczek. Nie jest ze mną tak najgorzej. A właściwie to super. 

6 czerwiec 
Nie pisałam tak dawno. Nawet nie wiem, dlaczego. Nie ciągnęło mnie i już. A wydarzyło się… o matko kochana! Coś niezwykłego, wspaniałego, przecudnie jasnego, oczekiwanego. Będziemy dziadkami!!! Ja – babcią!!! Adam – dziadkiem!!!
Ale po kolei. Na Święta Wielkanocne zostaliśmy sami. Dzieci pojechały do Paryża. Na tydzień. Ania, przyjaciółka Oli, rozstała się właśnie z chłopem (no i dobrze, starszy od niej o jakieś… 30 lat, matko kochana!), miała chandrę i puste mieszkanie ciotki w Paryżu. No i pojechali. Samochodem. W Paryżu Oleńka była jeszcze na studiach. Przez prawie półtora miesiąca. Mieszkała z Agnieszką w mieszkaniu mojego kolegi z pracy. Podlewały kwiatki, wyprowadzały na spacer i karmiły ulubieńca pani domu – dalmatyńczyka. I szlifowały francuski. Oraz, w wolnych od zajęć z młodymi Francuzami chwilach, zwiedzały, co się dało i co należało zwiedzić.

A wracając do Świąt Wielkanocnych. Mieliśmy nadzieję, że cisza, brak przygotowań i całego tego przedświątecznego rozgardiaszu i gwaru, które towarzyszą nieodłącznie, a które mnie wykończają (chociaż jest to miłe zmęczenie, zwłaszcza wtedy, gdy patrzę na moich najbliższych, najdroższych przy stole), to też dobry sposób na spędzenie Świąt. Pierwszy raz zostaliśmy sami. Bez dzieciaków. Jednak nie. Było nam tęskno i smutno. Śniadanie w Falenicy u ojca i brata Adama. Też smutno. Po śmierci teściowej, podobnie jak po śmierci mojej mamy, rodzina uległa rozbiciu. Wszystko przez ten spadek. Nie tak miało być. Ale ja i Adam – w porządku. Chłód w granicach normy. Normy Adama.

Tuż po świętach, 17 marca, o godzinie 15-tej zadzwonił telefon.
-  Mamiku – w słuchawce głos Oleńkii – 16 grudnia zostaniesz babcią.
- Córeńko – rozpłakałam się do tego głosu – córeńko…
Coś zgrzytnęło, chrupnęło, zaszumiało i po połączeniu. Za chwilkę zadzwoniła znowu i powiedziała, że są pod Berlinem i wkrótce zameldują się u nas. Modliłam się i płakałam z radości. Dziękowałam Matce Boskiej z Góry Parkowej w Krynicy. Wszystko inne było nieważne. Żeby tylko moje dziecko było zdrowe.
-  Widzicie – powiedziało dziecko następnego dnia – powiedziałam, że wszystko załatwię wam do trzydziestki. I ślub i małżeństwo i wnuka.
Tak było. Fakt, tak mówiła. Nie spieszyło się jej do zamążpójścia. Chociaż taka śliczna. A może właśnie dlatego? Nie wiem.
A kilka dni później okazało się, że ma słabe wyniki krwi. Napisali tam coś takiego strasznego o transfuzji… To pewnie po tej mononukleozie, którą tak ciężko przeszła, jako dwudziestoletnia dziewczyna. Znowu błagałam Matkę Boską z Góry Parkowej w Krynicy. Prosiłam Boga, jeśli już tak musi być, to ja, a ona i jej dziecko niech będą zdrowe. Myślałam, że oszaleję. Adam też martwił się, ale u niego to jakoś spokojniej wyglądało. Ten typ tak ma. Jak to człowiek śniegu. Z lodu. Wzięłam się w końcu w garść, ogarnęłam się, zadzwoniłam do naszego – Oli i mojego – ginekologa Tadeusza, który prowadził jej ciążę. Powiedział, że wszystko jest w porządku. Czuwa. A ja mam wziąć zimny prysznic.  No i fajnie. Ola już mniej wymiotuje nawet. Ku jej zmartwieniu przytyła. A wczoraj widziałam, nie, nie wczoraj – przedwczoraj, 5-tego czerwca, po raz pierwszy mojego wnuka, lub wnuczkę. To maleństwo ma 62 mm długości. Widać malutkie nóżki, maleńkie rączki i duża, dużą główkę. Taki robaczek. Taki strączek fasolki. Prześliczny. Ola i Marek słyszeli bicie jej serca. Piszę „jej”, bo takie mam przeczucie, że to będzie dziewczynka.
Gdy przez chwilę zostałyśmy same, spytałam ją, co czuła, gdy patrzyła na swoje dziecko. Powiedziała – jak to ona – krótko, coś w rodzaju „ fajnie; dziwnie, niesamowite”. Ale ja patrzyłam w jej oczy. I w tych ogromnych, wrażliwych oczach zobaczyłam zarzewie tego ognia, płomienia, którym rozświetlają się oczy młodych matek. Czy tylko młodych? Chyba wszystkich matek, gdy mówią o swoich dzieciach. Ten blask rozświetla całą twarz, szczególnie w momencie, gdy patrzą na to swoje dziecko, mówią o nim. Moje maleństwo. Sama niedługo będzie mamą.

Adam jest na Mazurach. Żegluje. Uciekł. Ode mnie. Tak powiedział Marek. Może ma rację? Znaczy Marek ma tę rację. Myślę, że młodzi rozmawiają o nas, starszych. Tylko, czy właściwie nas oceniają? Nie wiem. Ile winy jest po mojej stronie, co sprawiło, że zaczął uciekać do innych kobiet, w milczenie, w ten chłód, niecierpliwość, agresywność. Na Mazury. Gdzie popełniłam błąd? Ale…  a co tam, zastanowię się nad tym kiedy indziej i gdzie indziej. Porozmawiam ze sobą. Tak jak zawsze. Robię to od lat. W chwilach, gdy mam wątpliwości, gdy ciężar staje się nie do zniesienia. Gdy smutek wypełnia mnie całą i gdy nie widzę sensu życia tak dalej…


A teraz Adam na Mazurach. I zobaczy zdjęcie wnuczki (może jednak wnuk?) dopiero w przyszłym tygodniu. Kocha tę swoją córeczkę i bardzo się cieszył, gdy mu powiedziałam przez telefon o zdjęciu…

8 czerwiec 
Podwyższone ciśnienie rozstało się ze mną rankiem. Chyba na dłużej. Ale ból głowy pozostał. Nie jest źle. Szczęście, że mam taki wysoki próg bólu. Zwykły, cichy dzień. Porozmawiałyśmy chwilkę z Oleńką. Jest na L4. Źle znosi ciążę.  Powtórzyłam jej, co ciotka Justyna sądzi na temat zakupu ziemi – chyba pięć tysięcy metrów kwadratowych i budowie tak dużego domu przez Ksawerego i Magdę.  Gdy słucham jej zwierzeń i obserwuję, jak zmienił jej stosunek do rodziny, dochodzę do wniosku, że to typowy objaw lęku przez „zamykającymi się drzwiami”. Za młodzi na sen, za starzy na grzech. Trudno się z tym pogodzić. I dlatego nie zadzwoniłam dziś do W. Jestem konsekwentna. Tylko, czy warto?

Dochodzi do tego syndrom opuszczonego gniazda. Pisklęta wyfrunęły. Zostałyśmy same z ich ojcami. I o czym tu rozmawiać? O czułości i przytuleniu nie ma co marzyć nawet. 

11 czerwiec 
Ola zdała egzamin. Byłam dzisiaj u neurologa. Młoda, ładna pani doktor. Natychmiast po tym magicznym badaniu, zadzwoniła do pracowni szpitalnej i kazała zrobić rezonans magnetyczny głowy. Mojej głowy. Ponieważ byłam ostatnią pacjentką, dała mi swój numer telefonu i kazała zadzwonić do siebie. Do domu. Nawet w środku nocy. Nie powiem, żeby to była tania impreza – przychodnia prywatna i badanie też prywatne cenowo - ale wynik miałam prawie natychmiast po badaniu. Adam towarzyszył mi cały czas. Przeczytałam opis i nie dotarło do mnie, co tam napisano. W milczeniu doszliśmy do samochodu. Jeszcze raz przeczytałam. Oponiak o wymiarach 4x3x3,8 cm z prawej strony w płacie ciemieniowo-czołowym. Mam guza mózgu. Adam nie czytał powtórnie. Zrozumiał przy pierwszym czytaniu. Zadzwoniłam do pani doktor. Tym swoim łagodnym, spokojnym głosem powiedziała, że to nic strasznego, że oponiak to najłagodniejszy z nowotworów mózgu. Jest dosyć duży i wskazana jest operacja. Nie ma na co czekać. Jeszcze do mnie nie dotarło. 

17 czerwiec 
Ostatni dzień długiego, czterodniowego weekendu. Spędziłam z Adamem naprawdę piękne dni. Zobaczyłam się ze wszystkimi, których chciałam zobaczyć. Odwiedziłam miejsca, które mają dla mnie znaczenie. Miasteczko, w którym się urodziłam. Puławy. Trzymałam ręce na grobie rodziców i prosiłam ich o siłę przetrwania. Byłam w kościele, w którym brałam ślub. Adam szybko mnie stamtąd wyprowadził. Zdziwiło mnie ta szybkość i w drzwiach, czyniąc znak krzyża, odwróciłam się w stronę ołtarza i zrozumiałam. Na środku kościoła stał katafalk. Za chwilę miała być msza żałobna. Ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Na Adamie chyba tak. W Kazimierzu Dolnym kupiliśmy dwie przepiękne grafiki Rykowa i kapelusz dla mnie na czas po operacji. Na szczęście. 
Jednak na moje pytanie, czy zamieniłby się ze mną na miejsce, czy chciałby być teraz na moim miejscu, mężczyzna mojego życia odpowiedział krótko - NIE.

Dzieci nie wiedzą o niczym. Czy to dobrze, że nic im nie mówimy? Nie wiem. Wszyscy znajomi i cała rodzina uruchomili wszystkie swoje znajomości i rozesłała wici o najlepszego operatora. Jutro na dziesiątą jestem umówiona w przychodni przyszpitalnej z neurochirurgiem. Ponoć to jeden z najlepszych. Myślę, że po tym spotkaniu będę wiedziała, co dalej. Wtedy powiemy Markowi – niech przygotuje Oleńkę. Ma jej powiedzieć, że idę do kliniki – w związku z tymi bólami głowy – na badania. Na kilka dni.

Tak sobie rozmyślam, że może popełniłam grzech pychy. Bo gdy prosiłam Boga, żeby wziął moje życie za życie i zdrowie Oleńki i jej dziecka na początku jej ciąży, to może On trzyma mnie za słowo. To ten mój grzech. Pycha. Bo cóż znaczę ja – pyłek we wszechświecie – wobec Niego. Panie Boże – jeżeli to ma być życie za życie – to proszę bardzo. Jestem gotowa. A jeżeli nie – to dziękuję bardzo. A jeżeli to lekcja pokory – przyjmuję ze skruchą.

Chcę żyć – bo jestem potrzebna mojej córeńce. I Adamowi(?) Chcę żyć normalna i zdrowa. Chcę żyć -  bo kocham życie. Mimo wszystko. Chcę żyć – ale nie chce być dla nikogo ciężarem. Warzywem.

A teraz do Ciebie, Córeczko.
Wybacz mi i ojcu, że nie powiedzieliśmy Ci prawdy. Ale nosisz dziecko i chcieliśmy oszczędzić Ci tak dużego stresu. Im później się dowiesz, tym lepiej dla Ciebie i tej kruszynki. Pamiętaj o tym, że kocham Cię ponad wszystko i wszystko, co w życiu robiłam, to dla Twojego dobra. Starałam się być dobrą matką. Gdyby nastąpiło to najgorsze, pamiętaj – wspierajcie się z ojcem. On bardzo cierpi, czuje się zagubiony i bezradny. Kocham cię, Córeńko. 

14 lipiec 
Adam jeszcze śpi. Jest siódma rano. Zapowiada się piękny, słoneczny, wręcz upalny dzień. Czyli to, czego nie znoszę. Przed chwilą skończyłam pisać testament. Całą moją część majątku zapisałam Oleńce. Dam go Bogusiowi na przechowanie.
Wizyta w przychodni u neurochirurga. Nie wzbudził mojego zaufania. Nie patrzył mi w oczy. Nie nawiązałam z nim żadnego kontaktu. Jakbym rozmawiała z nim przez oddzielającą nas szybę.
Dowiedziałam się za to, że:
-  83% oponiaków jest łagodnych
-  17% oponiaków jest złośliwych
-  jeżeli jest to oponiak złośliwy, będę naświetlana jakimiś lampami. Nie wiadomo, z jakim skutkiem.
-  jeżeli jest łagodny, to OK.
A tak generalnie, to:
-  mogę umrzeć podczas operacji,
-  mogę umrzeć po operacji z powodu komplikacji pooperacyjnych,
-  mogę żyć jako niepełnosprawna.
Potem umówił się, że mną na 5 lipca w swoim pokoju. I to wszystko bez jednego spojrzenia, bez modulacji głosu. Dostałam skierowanie na różne badania i szczepienie żółtaczkowe jakiegoś tam typu. Bez tego ani rusz. Jak rozbrajająco zauważył pan doktor, cytuję – może pani przeżyć operację guza mózgu, ale w wyniku wszczepienia żółtaczki, umrzeć na raka wątroby.
Podbudowana takim wstępem, otwierającym drogę do operacji, wyszłam do czekających na mnie w poczekalni Adama i Krysi, matki Marka. Ona tak rozpacza. Nie znałam jej z tej strony. Zawsze taka wycofana. Przytuliła mnie.
-  Ależ wy jesteście ze sobą związane – powiedziała przez łzy – ty i Ola.
-  Nie rozumiem – przyjrzałam się jej uważnie – co masz na myśli?
-  Muszę ci to powiedzieć – objęła mnie – dzwonił Marek i powiedział, że Ola miała sen o tobie. Śniło jej się, że masz raka.
-  Krysiu – powiedziałam – to pewnie w związku z tym, że tak jak było umówione, Marek powiedział jej o tych moich niby badaniach.
-  Nie, kochana – rozpłakała się na dobre – jeszcze nic jej nie powiedział.
Poczułam jak fala wzruszenia ściska mi gardło. Moje kochanie, mój skarb.
Adam odwiózł najpierw Krysię do pracy a potem mnie do domu. I sam też pojechał do pracy.

Zaczęła się kołomyja związana z przygotowaniami do operacji. Trwała tak około dziesięć dni. Cały czas towarzyszył mi silny i bardzo silny ból głowy. Do tego dochodził stres związany z tym, jak ja to powiem Oleńce i jak ona to przyjmie. Czy jej nie zaszkodzi ta wiadomość. Przecież ciąża. Miałam nadzieję, że będzie można przyspieszyć termin operacji i gdy dzieciaki wrócą siódmego znad morza, będę już po. Tymczasem moje pójście do szpitala przesunęło się z piątego lipca na jedenastego. Monika, siostra Adama, swoimi kanałami – pracuje w służbie zdrowia - dowiedziała się, że jedynie profesor. Że jest jednym z kilku najlepszych neurochirurgów w kraju. Od tej chwili znosiła jajo, dzwoniąc do mnie dwa razy dziennie – rano i wieczorem – z pytaniem, czy już jestem umówiona z nim na spotkanie. Nareszcie udało się.
Dziewiątego lipca o dziesiątej pan profesor przyjął mnie w swoim gabinecie. Adam nie wszedł ze mną do środka. Ma w sobie dużo ciepła. Profesor, znaczy. Nie Adam. Nie dzieliła nas szyba, rozmawiało nam się super. Na moje nieśmiałe pytanie, czy mogę mieć nadzieję, że to właśnie on będzie mnie operował, uśmiechnął się i powiedział – zgoda, jeśli pani tak bardzo ładnie prosi. Jeszcze tylko skierowanie od lekarza pierwszego kontaktu i szóstego sierpnia mam stawić się w Izbie Przyjęć Kliniki. Wcześniej nie można, ponieważ pan profesor urlopuje się. Cały czas się uśmiechał i tak serdecznie uścisnął mi rękę Wyszłam z tego spotkania naprawdę uspokojona i poczułam się  wyluzowana (wyluzowanie kojarzy się z luzowaną kaczką z przepisów kucharskich). Tym bardziej, że mam za sobą rozmowę z Olą. Starałam się zbagatelizować moją chorobę. I powiedziałam prawdę, że żadne tam badania, bo mam je za sobą, tylko czeka mnie operacja. Wyglądało na to, że przyjęła to w miarę spokojnie. Ale ona na ogół skrywa uczucia. Poza tym – na szczęście – jest zajęta ciążą i swoim szczęściem i Markiem. Obydwoje wyglądają po tym urlopie przepięknie. Ona jak brzoskwinia. On bardzo wyprzystojniał. Bardzo zmężniał.

Obserwuję, jak zachowują się znajomi na mój widok. Ci, którzy wiedzą. Na ogół jest to dystans połączony z takim jakby, nie wiem, szacunkiem i trochę sztucznym okazywaniem sympatii. Odnoszę wrażenie, że oni już mnie pochowali. Bliżsi nie kryją wzruszenia. Przytulają mnie i ze łzami w oczach dodają mi otuchy. Ci są 50 na 50. Natomiast rodzina, najbliżsi – Boguś z Zosią, Justyna, Krysia, Ania, dzieci, Adam(?) i jego cała rodzina, mimo rozpaczy, wierzą, że będę żyła i będę sprawna.

A ja sama? Biorę pod uwagę wszystkie możliwości. I już się nie boję. Przez długie dni i bezsenne noce po przeczytaniu wyniku rezonansu leżałam i płakałam. Pytałam, dlaczego mnie to spotkało, co zrobiłam złego i komu. Aż w końcu pogodziłam się z losem. Powiedziałam sobie, że życie to jest taki bieg, podczas którego czasami trzeba przyklęknąć. Ja właśnie klęczę. A śmierć? Mój Boże, to taki egzamin, który trzeba zaliczyć. Nie ma odwołania. Będzie, co ma być. Każdy ma zapisany początek i kres. Jeśli to mój kres, trudno. Nawet poczułam dziwną ulgę. Nareszcie wszystkie troski, kłopoty i całe to nieudane życie zostawię tu. A tam spotkam moich bliskich. Może czekają na mnie? A moja udręczona dusza znajdzie spokój. Tylko żal, że nie zobaczę wnuczki. Nie pomogę mojej córeńce. A moje życie, no cóż. Niewiele szczęścia mnie w nim spotkało. Takiego babskiego. Gdy jest się kochaną. Przez mężczyznę, który powinien być najbliższy na świecie. A nie jest. Bo nie chce. Bo jego myśli od dawna są w innym domu. Jedyne, co mi się w życiu udało, moja największa, bezwarunkowa miłość, to moja piękna, mądra córka. Moja Ola. Oleńka. Jej pojawienie się na świecie zamknęło okres tamtych radosnych, szczęśliwych dni, świetlistych cieni na ścianach, gdy Adam kochał mnie. Bardzo. A przynajmniej tak mi się wydawało wtedy…

Wczoraj wieczorem zadzwonił jego kolega żeglarz. Jest wyczarterowany jacht i mogą pożeglować sobie po jeziorach.
- Chciałbym pojechać – Adam przykrył dłonią słuchawkę – to tylko kilka dni.
-  Boję się zostać sama – powiedziałam  - a jak tym razem stracę przytomność?
-  No wiesz co – podniósł natychmiast głos – to najwyżej umrzesz!
-  Jedź w takim razie – ścisnęło mnie coś w sercu – dam sobie radę.
Właściwie nie wiem, czemu mnie ścisnęło. Przecież to normalka. Takie zachowania Adama były na porządku dziennym. Gorzej, natychmiast sobie to wytłumaczyłam. Że on nie to miał na myśli. Tylko taki raptus jest. Powtórzyłam tę rozmowę Oleńce.
-  Mamiku – powiedziała moja mądrala – to tak jakbyś zabrała małemu dziecku ulubioną zabaweczkę. Ojciec taki jest. Powiedział, bo powiedział. I tyle.
Za to Justyna objechała go potężnie na swoim przyjęciu urodzinowym. Wtedy też dowiedziałam się, że Adam nie jedzie na Mazury. Wykrztusił to z siebie. Mnie było wszystko jedno. Koncentruję się na sobie i staram się być silna. Coraz rzadziej zdarzają mi się huśtawki nastrojów. I coraz więcej śpię. Przesypiam większą cześć doby. Profesor powiedział, że tak może być. 

6 sierpień 
Jest dziesiąta rano. Jestem spakowana. Adam już przyjechał z pracy. Za chwilę pojedziemy do Kliniki. Pożegnałam się już ze wszystkimi. A teraz wszystko w ręku Stwórcy… i profesora. Patrzę na moje śliczne, pachnące mieszkanko i zadaję sobie pytanie – czy ja tu wrócę? Zdrowa? Sprawna? 
Tylko nie warzywo!!!!!!!!!!

cdn 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz