NAJDŁUŻSZY
MIESIĄC ŻYCIA
- Ewciu,
zjedz śniadanie – teściowa podsuwała kanapki – musisz jeść, pokarm stracisz…
- Tak, tak – pośpiesznie przełykałam jedzenie – spieszę się mamo, zaraz pora karmienia…
Codziennie jeździłam do mojej kruszynki. Do kliniki. Brałam na ręce zawiniątko z córeczką i w jednym z boksów przeznaczonych dla karmiących matek, przytulałam ją do siebie. Patrzyłam jak śpi, marszczy nosek, całowałam maleńkie paluszki. Serce ściskało się z bólu na widok sińców w miejscach wkłuć igieł kroplówek. Na główce trzydzieści malutkich ranek. Maleńka słabo ssała. Usypiała przytulona do ciepłej piersi, pełnej mleka. Całymi dniami nosiłam w ramionach ten swój skarb. Chudziutki, malutki, z bladą twarzyczką. Dla mnie była taka piękna, najpiękniejsza na świecie. Rozstawałam się z nią na czas zmiany pieluszek, mycia i robienia zastrzyków. Obiad jadłam w pobliskim barze mlecznym. Wracałam, karmiłam swoim mlekiem i żegnałam się z córeczką, by następnego dnia rano biec do autobusu. Do kliniki. Najdłuższe trzydzieści dni życia.
Alicja była już po rozwodzie. Zakochany do wrzenia mąż przestał wrzeć i zamienił ją na młodszy model. Szczerze mówiąc, Alicja była idealną panią domu i matką, ale niezbyt czułą żoną. Kiedyś powiedziała mi, że nie kocha go. I nie lubi zbliżeń. Wypełnia, jak to określiła, obowiązki małżeńskie. Z rzadka. A on był pełnym temperamentu, czułym mężczyzną.
- Tak, tak – pośpiesznie przełykałam jedzenie – spieszę się mamo, zaraz pora karmienia…
Codziennie jeździłam do mojej kruszynki. Do kliniki. Brałam na ręce zawiniątko z córeczką i w jednym z boksów przeznaczonych dla karmiących matek, przytulałam ją do siebie. Patrzyłam jak śpi, marszczy nosek, całowałam maleńkie paluszki. Serce ściskało się z bólu na widok sińców w miejscach wkłuć igieł kroplówek. Na główce trzydzieści malutkich ranek. Maleńka słabo ssała. Usypiała przytulona do ciepłej piersi, pełnej mleka. Całymi dniami nosiłam w ramionach ten swój skarb. Chudziutki, malutki, z bladą twarzyczką. Dla mnie była taka piękna, najpiękniejsza na świecie. Rozstawałam się z nią na czas zmiany pieluszek, mycia i robienia zastrzyków. Obiad jadłam w pobliskim barze mlecznym. Wracałam, karmiłam swoim mlekiem i żegnałam się z córeczką, by następnego dnia rano biec do autobusu. Do kliniki. Najdłuższe trzydzieści dni życia.
Alicja była już po rozwodzie. Zakochany do wrzenia mąż przestał wrzeć i zamienił ją na młodszy model. Szczerze mówiąc, Alicja była idealną panią domu i matką, ale niezbyt czułą żoną. Kiedyś powiedziała mi, że nie kocha go. I nie lubi zbliżeń. Wypełnia, jak to określiła, obowiązki małżeńskie. Z rzadka. A on był pełnym temperamentu, czułym mężczyzną.
Sprzedali dom i Alicja z córką Zuzanną, studentką psychologii, przeprowadziły się do niewielkiego,
dwupokojowego mieszkania w bloku. Jędrek miał już swoją rodzinę.
Alicja chciała,
żebyśmy zamieszkali u niej, ale nagle matka Adasia doszła do wniosku, że u nich
jest więcej miejsca. Adam zdecydowanie wolał dom matki i posłusznie zgodziłam
się. Widywaliśmy się wczesnym rankiem i późnym wieczorem Byłam potwornie zmęczona.
Bolały piersi. Kręgosłup. Tak bardzo potrzebowałam czułości, przytulenia. On
chciał tylko krótkiego seksu. Zaczęło brakować bliskości tamtych lat, kiedy
szukaliśmy na niebie gwiazd. Wielki i Mały Wóz zaczęły oddalać się z naszego
życia.
Nareszcie, nareszcie! Malutka zdrowa! Biegłam do domu jak na skrzydłach.
- Mamo, mamo - krzyknęłam od progu – pojutrze wypisują Oleńkę ze szpitala.
- Tak się cieszę – teściowa miała łzy w oczach.
Wyściskałyśmy się. Wycałowałyśmy. Zadzwoniłam do Adama do pracy.
- Pojutrze? – zapytał – Będziesz musiała sama po nią pojechać, nie będę mógł wyjść wcześniej.
- A urlop – prosiłam – może weźmiesz urlop?
- To nie wchodzi w grę – zniecierpliwienie w głosie – dasz sobie radę.
Odłożył słuchawkę. Łzy napłynęły mi do oczu.
- Nie rozumiem – powiedziała teściowa – czemu płaczesz, przecież on ma szkołę. Ciesz się, że się uczy, jeszcze rok i matura. To jest najważniejsze. A gdzie będziecie mieszkać, ty i malutka?
- U Alicji – szepnęłam – przez dwa tygodnie a potem wyjeżdżamy do mojej mamy.
- A skąd ten termin – zapytała – nie możecie od razu wyjechać?
- Nie, mamo – odpowiedziałam - za dwa tygodnie mamy termin kontrolnego badania w klinice.
Wzruszona przeżyciami tego dnia, pierwszy raz nie czekałam na jego powrót Usypiałam z poczuciem winy. Jak mogłam zawracać mu głowę, on ma tyle spraw, praca, nauka. Dam sobie radę. Muszę. Zobaczy, jaka jestem dzielna.
Odebrałam swoją maliznę z niezawodną, jak zwykle, Zuzą. Adam przyjechał późnym wieczorem. Alicja oddała nam malutki pokoik córki. Przytulaliśmy się do siebie, wpatrywaliśmy w bladą buzię córeczki. Spała. Była taka malutka, bezbronna. I wciąż ważyła tyle samo, jak w chwili przyjścia na świat. Kruszynka. Poczułam, jak fala wielkiej miłości wypełnia mnie całą. I ogromna odpowiedzialność za tego człowieczka. Przypomniałam sobie, że doświadczyłam tych uczuć już w pierwszych miesiącach ciąży - stało się coś nieodwracalnego i życie od tej chwili zmieniło swój bieg. Skończyła się beztroska. Tylko ja i Adaś. Pojawiła się osoba najważniejsza na świecie. Bezwarunkowa miłość. Na całe życie. Spojrzałam na Adasia i nie musiałam pytać, co czuje i myśli. Wpatrzone w Oleńkę oczy miały błękitny odcień szarości. Kolor miłości z gwiezdnych lat. Świetlistych cieni tańczących na ścianach.
Podczas pobytu w klinice Oleńka przyzwyczaiła się do ssania z butelki i teraz odmawiała stanowczo bardziej wyrafinowanej, aczkolwiek naturalnej formy podawania posiłków. Czyli ssania cyca. Faszerowana lekarstwami, przepisanymi przez szpitalnego pediatrę, dostała biegunki i często wymiotowała. Ale odwracała główkę, popiskując żałośnie jak mały kotek, przy każdej próbie nakarmienia z piersi. Zgodnie z instrukcją Alicji, zaparzałam rumianek i poiłam ją tym cudownym lekiem na wszystkie dolegliwości żołądkowe niemowlaków – zarówno rozstroju, jak i wręcz przeciwnie. Na powrót ściągałam pokarm, wlewałam do butelki ze smokiem i usiłowałam ją nakarmić. Dwa, trzy łyki i usypiała. Nadal była chudziutka i blada.
Na szczęście przyjechała moja mama i położyła kres perturbacjom jedzeniowym małej.
- Posłuchaj, moje dziecko – powiedziała stanowczym tonem – musisz ją przegłodzić.
- To znaczy, że nie dać jej jeść, ani pić?!
- Dokładnie tak – odpowiedziała ze spokojem w głosie matka pięciorga dzieci i babcia zarazem – nawet rumianek odstawisz. Przekonasz, się, jak szybko schwyci pierś. I wyrzuć do kosza tę całą chemię. Jedynym lekarstwem jest twój pokarm.
Zgodnie z zapowiedzią mamy, przekonałam się. Oleńka, po całym dniu o suchym pyszczku, wieczorem zachłannie rzuciła się na naturalną butlę i wydudliła do ostatniej kropli, po czym czknęła donośnie i zwymiotowała nadmiar na pieluszkę na moim ramieniu podczas rytuału pojedzeniowego noszenia. Co nie znaczy, że w trakcie inauguracyjnego posiłku, nie odrywała się od ssania, by miauknąć w proteście – nie chcę tak jeść! Ustały biegunki, wymioty i żałosne popiskiwanie.
Naczytałam się z jedynej, wydanej i z trudem osiągalnej wtedy książki „Małe dziecko” o regularnych porach karmienia, co ponoć było podstawą prawidłowego żywienia niemowląt. Oj, naczytałam!
Ale śliczna Kasia wszystko to zburzyła.
- Widziałaś kiedykolwiek, żeby kotka karmiła swoje kocięta, patrząc na zegarek? – zapytała.
Faktycznie, nie widziałam kotki patrzącej na zegarek.
- Przecież to są jakieś bzdury – odrzuciła ze wzgardą książkę, której fragment traktujący o porach karmienia, podsunęłam jej do przeczytania – dziecko samo ustali sobie pory jedzenia. I zapewniam cię, że zegarek nie będzie potrzebny.
Miała rację. To były bzdury.
A mała zaczęła popatrywać na mnie, jak na obficie zaopatrzony bufet.
Kilka ładnych lat temu powrócono do starych, sprawdzonych metod. I dzieciaczki same regulują sobie pory posiłków. Nazywa się to jedzeniem „na żądanie”. W kolejnej fazie oddalone od siebie regularnością.
W ustalonym terminie zgłosiłam się do kliniki na badanie kontrolne. Pani doktor wydała pozytywną opinię o stanie zdrowia młodej i wyjechałyśmy na rok do mojej ślicznej i mądrej mamy Katarzyny.
Nareszcie, nareszcie! Malutka zdrowa! Biegłam do domu jak na skrzydłach.
- Mamo, mamo - krzyknęłam od progu – pojutrze wypisują Oleńkę ze szpitala.
- Tak się cieszę – teściowa miała łzy w oczach.
Wyściskałyśmy się. Wycałowałyśmy. Zadzwoniłam do Adama do pracy.
- Pojutrze? – zapytał – Będziesz musiała sama po nią pojechać, nie będę mógł wyjść wcześniej.
- A urlop – prosiłam – może weźmiesz urlop?
- To nie wchodzi w grę – zniecierpliwienie w głosie – dasz sobie radę.
Odłożył słuchawkę. Łzy napłynęły mi do oczu.
- Nie rozumiem – powiedziała teściowa – czemu płaczesz, przecież on ma szkołę. Ciesz się, że się uczy, jeszcze rok i matura. To jest najważniejsze. A gdzie będziecie mieszkać, ty i malutka?
- U Alicji – szepnęłam – przez dwa tygodnie a potem wyjeżdżamy do mojej mamy.
- A skąd ten termin – zapytała – nie możecie od razu wyjechać?
- Nie, mamo – odpowiedziałam - za dwa tygodnie mamy termin kontrolnego badania w klinice.
Wzruszona przeżyciami tego dnia, pierwszy raz nie czekałam na jego powrót Usypiałam z poczuciem winy. Jak mogłam zawracać mu głowę, on ma tyle spraw, praca, nauka. Dam sobie radę. Muszę. Zobaczy, jaka jestem dzielna.
Odebrałam swoją maliznę z niezawodną, jak zwykle, Zuzą. Adam przyjechał późnym wieczorem. Alicja oddała nam malutki pokoik córki. Przytulaliśmy się do siebie, wpatrywaliśmy w bladą buzię córeczki. Spała. Była taka malutka, bezbronna. I wciąż ważyła tyle samo, jak w chwili przyjścia na świat. Kruszynka. Poczułam, jak fala wielkiej miłości wypełnia mnie całą. I ogromna odpowiedzialność za tego człowieczka. Przypomniałam sobie, że doświadczyłam tych uczuć już w pierwszych miesiącach ciąży - stało się coś nieodwracalnego i życie od tej chwili zmieniło swój bieg. Skończyła się beztroska. Tylko ja i Adaś. Pojawiła się osoba najważniejsza na świecie. Bezwarunkowa miłość. Na całe życie. Spojrzałam na Adasia i nie musiałam pytać, co czuje i myśli. Wpatrzone w Oleńkę oczy miały błękitny odcień szarości. Kolor miłości z gwiezdnych lat. Świetlistych cieni tańczących na ścianach.
Podczas pobytu w klinice Oleńka przyzwyczaiła się do ssania z butelki i teraz odmawiała stanowczo bardziej wyrafinowanej, aczkolwiek naturalnej formy podawania posiłków. Czyli ssania cyca. Faszerowana lekarstwami, przepisanymi przez szpitalnego pediatrę, dostała biegunki i często wymiotowała. Ale odwracała główkę, popiskując żałośnie jak mały kotek, przy każdej próbie nakarmienia z piersi. Zgodnie z instrukcją Alicji, zaparzałam rumianek i poiłam ją tym cudownym lekiem na wszystkie dolegliwości żołądkowe niemowlaków – zarówno rozstroju, jak i wręcz przeciwnie. Na powrót ściągałam pokarm, wlewałam do butelki ze smokiem i usiłowałam ją nakarmić. Dwa, trzy łyki i usypiała. Nadal była chudziutka i blada.
Na szczęście przyjechała moja mama i położyła kres perturbacjom jedzeniowym małej.
- Posłuchaj, moje dziecko – powiedziała stanowczym tonem – musisz ją przegłodzić.
- To znaczy, że nie dać jej jeść, ani pić?!
- Dokładnie tak – odpowiedziała ze spokojem w głosie matka pięciorga dzieci i babcia zarazem – nawet rumianek odstawisz. Przekonasz, się, jak szybko schwyci pierś. I wyrzuć do kosza tę całą chemię. Jedynym lekarstwem jest twój pokarm.
Zgodnie z zapowiedzią mamy, przekonałam się. Oleńka, po całym dniu o suchym pyszczku, wieczorem zachłannie rzuciła się na naturalną butlę i wydudliła do ostatniej kropli, po czym czknęła donośnie i zwymiotowała nadmiar na pieluszkę na moim ramieniu podczas rytuału pojedzeniowego noszenia. Co nie znaczy, że w trakcie inauguracyjnego posiłku, nie odrywała się od ssania, by miauknąć w proteście – nie chcę tak jeść! Ustały biegunki, wymioty i żałosne popiskiwanie.
Naczytałam się z jedynej, wydanej i z trudem osiągalnej wtedy książki „Małe dziecko” o regularnych porach karmienia, co ponoć było podstawą prawidłowego żywienia niemowląt. Oj, naczytałam!
Ale śliczna Kasia wszystko to zburzyła.
- Widziałaś kiedykolwiek, żeby kotka karmiła swoje kocięta, patrząc na zegarek? – zapytała.
Faktycznie, nie widziałam kotki patrzącej na zegarek.
- Przecież to są jakieś bzdury – odrzuciła ze wzgardą książkę, której fragment traktujący o porach karmienia, podsunęłam jej do przeczytania – dziecko samo ustali sobie pory jedzenia. I zapewniam cię, że zegarek nie będzie potrzebny.
Miała rację. To były bzdury.
A mała zaczęła popatrywać na mnie, jak na obficie zaopatrzony bufet.
Kilka ładnych lat temu powrócono do starych, sprawdzonych metod. I dzieciaczki same regulują sobie pory posiłków. Nazywa się to jedzeniem „na żądanie”. W kolejnej fazie oddalone od siebie regularnością.
W ustalonym terminie zgłosiłam się do kliniki na badanie kontrolne. Pani doktor wydała pozytywną opinię o stanie zdrowia młodej i wyjechałyśmy na rok do mojej ślicznej i mądrej mamy Katarzyny.
Copyright Ewa Malarska
Pablo Picasso - MACIERZYŃSTWO
(photo - dziecisawazne.pl)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz